2020/09/27

Skrawek nadziei - Rozdział 13

 Dziękuję za komentarze. :)


Cam

 

Kolejne tygodnie przynosiły w moim życiu wiele pracy, jak to bywało w letnie, wakacyjne miesiące, oraz niespodzianek, które zaskakiwały mnie każdego dnia. Minął miesiąc od czasu grilla u moich rodziców. Miesiąc od kiedy Josh znalazł w sobie siły, by skorzystać z mojego zaproszenia. Od tego czasu nie było dnia, abym go nie widywał. Nadal kontynuowaliśmy nasze spacery z psami. Wtedy wydawał mi się najbardziej swobodny. Dostrzegałem u niego drobne zmiany, które dla postronnej osoby pozostawały niezauważalne. Częściej się uśmiechał, spoglądał na mnie zamiast patrzeć gdzieś obok. To były drobne rzeczy, ale bardzo mnie cieszyły. Nie zaskakiwało mnie to, bo wierzyłem, że w tym wystraszonym i zbyt głęboko zranionym chłopaku tkwi wielki potencjał i gdy tylko będzie w stanie pokonać demony, które go męczyły, to pokaże jaki jest naprawdę. Czułem, że jest w nim ogień, tylko ktoś go prawie doszczętnie zdusił. Chciałem dowiedzieć się kto to był i dostać w ręce tę osobę.

— Dolać ci kawy?

Słysząc pytanie Almy spojrzałem na nią. Stała nade mną z dzbankiem w ręku. Uśmiechała się szeroko.

— Co się tak szczerzysz? — zapytałem, podsuwając jej kubek.

— Nie szczerzę się. Naprawdę. Tylko tak cię obserwowałam. — Wlała mi do kubka kawy, po czym na mnie spojrzała. — Byłeś zamyślony i po tym jak się tajemniczo uśmiechałeś mogę stwierdzić o kim myślałeś.

— Masz bujną wyobraźnię — powiedziałem. Kątem oka zobaczyłem jak do baru wchodzi Betty Petersen wraz z synkiem. Rudowłosy czterolatek puścił jej rękę i pobiegł do stolika, który zazwyczaj zajmował z mamą. Dostrzegając mnie, przystanął, a ja puściłem mu oczko. Dziecko zaśmiało się, a potem wsunęło na kanapę zajmując miejsce przy oknie. Kiedy jego mama podeszła bliżej kiwnąłem do niej głową, witając ją. Zrobiła to samo, po czym zajęła miejsce obok synka.

— Znalazła już pracę? — zapytałem Almy, przypominając sobie jak Betty przesiadywała tutaj przeglądając ogłoszenia o pracę.

— Tak. Od jutra zaczyna pracować u mnie. Ella wyjeżdża, więc Kate zostanie sama. Jak wiesz, jedna kelnerka, szczególnie w czasie lunchu nie nadąży ze wszystkim. Ja muszę gotować. Aczkolwiek mam od jakiegoś czasu pomocnika.

— Josh? — zapytałem, mimo że znałem odpowiedź.

— Tak. Umie dobrze gotować. Zdradził się z tym talentem, kiedy mieliśmy tutaj tabun ludzi i musiałam iść na salę. Bardzo wtedy pomógł.

— Alma, dostanę kawy? — zawołał Roy MacDonald z końca sali.  

— Już dostałeś swoją porcję na dzisiaj. Więcej nie ma mowy. Pamiętaj o swojej pikawie — rzuciła właścicielka baru. — To, że możesz wypić małą kawę…

— Tę lurę nazywasz kawą? To już woda lepsza.

— Jak sobie życzysz. Zaraz ci przyniosę cały dzbanek. — Zaśmiała się, a Roy coś zaburczał pod nosem i nie odezwał się więcej. — Jeszcze czegoś potrzebujesz? — zapytała mnie.

— Dziękuję, mam wszystko.

Kiedy zostałem sam powróciłem do obserwowania tego co się działo na zewnątrz. Larry O’Bannon, właściciel sklepu ogrodniczego, pomagał klientce załadować na jej samochód kilka dużych worków ziemi. Przy okazji opowiadał coś i kiedy miał wolne ręce wymachiwał nimi energicznie. Z piekarni obok wyszły dwie osoby i pozdrowiły Larry’ego, który zaczął z nimi rozmowę. Jak go znałem, to nie pozwoli im szybko odejść. Jak zawsze o tej godzinie Sid Calloway szedł w sobie tylko znanym kierunku, paląc papierosa i tylko zastanawiałem się, gdzie wyrzuci peta. Po ulicy przejechała półciężarówka. Czyli działo się wszystko to, co każdego dnia odkąd pamiętałem. Zwykły dzień w Sunriver. Nie chciałbym niczego innego, chyba że możliwości by dzielić tę codzienność z Joshem.

Moja przerwa na lunch dobiegła końca, więc musiałem zbierać się do wyjścia. Zapłaciłem za posiłek dorzucając stosowny napiwek i wyszedłem na zewnątrz, chociaż ciągnęło mnie, aby zajrzeć na zaplecze i powiedzieć Joshowi zwykłe „cześć”. Powstrzymałem się przed tym mając świadomość, że dzisiaj czeka nas kolejny spacer. Na dworze uderzyła we mnie fala gorąca. Upały od kilku dni nie oszczędzały nikogo. Co nie było tutaj nowością i każdy z mieszkańców był przygotowany na powietrze niemalże z Sahary. Nawet farmerzy przygotowywali się do tego okresu gromadząc wodę, bo deszczu w tym czasie nie spodziewano się zbyt szybko.

To był ten czas, kiedy zazwyczaj wracały do mnie chwile z przeszłości i tym razem także obawiałem się tego. Nic jednak w tym stylu nie powróciło, bo moje myśli zajmował chłopak o oczach w dwóch kolorach. Uśmiechnąłem się, poprawiłem koszulę od munduru i udałem się na posterunek, po drodze machając Larry’emu i jego rozmówcom.

 

*

 

— Na wojnie i w miłości wszystkie chwyty dozwolone — powiedział Paddy, na co Owen przewrócił oczami.

— Gówno prawda. Nie da się tak. Nie w miłości.

— A czemu nie?

— Paddy, mylisz miłość z seksem, a to różnica — wtrąciła Anette. — I zgadzam się z Owenem. Prawdziwa miłość, taki związek dusz, serc wymaga rozwagi i walki, zdobywania, wybudowania zaufania, ale nie przez używanie każdego chwytu o jakim mówicie. Każdy człowiek jest inny i nieczyste zagrania mogą kogoś odsunąć od nas, a nie zbliżyć. No chyba że chcesz kogoś zdobyć tylko do łóżka. Ale wtedy lepiej mówić wprost o co chodzi.

Przysłuchiwałem się rozmowie moich podwładnych i miałem takie samo zdanie jak Anette. Zawsze uważałem, że w miłości ważna jest roztropność. Szczególnie na początku. Od kiedy poznałem Josha i moje serce skierowało się ku niemu, to tym bardziej liczyła się ostrożność. Zbliżanie się do niego było czymś w rodzaju podchodów do dzikiego zwierzęcia. Trzeba było je oswoić, zdobyć zaufanie i dopiero podejść. Czasami okazywało się to nie do przejścia, a czasami zyskiwało się coś niezwykłego. Wystarczyła jedynie cierpliwość, a tej miałem pod dostatkiem. Może to z racji wieku, może z powodu osobowości, nie miało to znaczenia. Byłem gotów krok po kroku zdobywać przyjaźń Josha, bo jeżeli chodziło o miłość nie zamierzałem go do niczego zmuszać. Serce nie sługa, jak mówi przysłowie.

Poszedłem do gabinetu nie wdając się w dyskusję. Miałem trochę papierkowej roboty i postanowiłem ją dokończyć. Chciałem, aby mój dyżur szybko dobiegł końca. Zaśmiałem się w duchu na moje zniecierpliwienie. Nie mogłem doczekać się spotkania z Joshem. Czułem się jak nastolatek, którego czeka fantastyczne popołudnie, a czas zbyt wolno płynął.

 

*

 

Kilka godzin później, po tym jak wystawiłem parę mandatów za przekroczenie prędkości lub śmiecenie niezadowolonym z tego faktu turystom, mogłem wrócić do domu pozostawiając posterunek tym, którzy przyszli na drugą zmianę. Ja miałem piękne plany i zamierzałem się za nie zabrać.

Wziąłem prysznic, umyłem zęby i założywszy na siebie długie do kolan spodnie oraz koszulkę na ramiączkach w kolorze kawy z mlekiem, udałem się do rodziców po psy. Chciałem je porwać jak najszybciej, aby spędzić jak najwięcej czasu z Joshem. Zadbałem o to, aby wziąć dwie piłeczki, które dzisiaj kupiłem, by Blue i Buck mieli się czym bawić.

— Powodzenia na randce — powiedział mój tata, kiedy szedłem do samochodu po krótkiej rozmowie z rodzicami.

Wpuściłem psy do środka. Buck zajął tylną kanapę, a Blue usiadła na siedzeniu kierowcy. Próbowała mnie pocałować. Pogłaskałem ją, a tacie odpowiedziałem:

— To nie randka.

— Całe miasto mówi o was i waszych wypadach. Bracia Whinks nie potrafią trzymać języka za zębami. — Zaśmiał się i mrugnął do mnie. — Od ponad miesiąca widują was razem. Dodam, że nie miałbym nic przeciw temu, gdyby te spotkania zamieniły się w randki. Ten Josh wydaje mi się być dobrym chłopakiem. Jest bardzo młody, ale wiesz, że takie rzeczy mi nigdy nie przeszkadzały. Ile on ma dokładnie lat?

— Dwadzieścia trzy, ale wygląda na dwadzieścia, a bracia Whinks mają za długie jęzory. Dobra, zmykam — powiedziałem, zachowując dla siebie myśl jak bardzo bym chciał wybrać się kiedyś na randkę z Joshem.

Przegoniłem Blue z mojego siedzenia.

— Jeżeli nie masz prawa jazdy to zmykaj.

Suczka posłusznie zajęła miejsce obok.

— Jedziemy do Josha — powiedziałem, a psy doskonale znając już imię chłopaka zareagowały piskliwym szczekaniem oraz energicznym machaniem ogonów. — Pa, tata — zwróciłem się do ojca, który pomachał nam ręką, kiedy wycofywałem.

Josh czekał na mnie siedząc na schodach. Przygryzał dolną wargę jak zwykł to robić. Był podobnie ubrany do mnie jeżeli chodziło o kolor ubrań. Miał na sobie luźne spodnie długie do połowy łydki i obszerną koszulkę na krótki rękaw. Zawsze nosił szersze ubrania jakby chciał ukryć w nich siebie. Nadal miał chude ciało, ale już nie tak bardzo jak ponad miesiąc temu. W ostatnim czasie Alma go podkarmiała, a ja często dostarczałem mu prezenty w postaci jego ulubionych pączków. Czasami zjadał je sam, a czasami robiliśmy to wspólnie siadając na schodach jego domu. Jeszcze mnie nie zaprosił do środka i nie nalegałem na to nie chcąc naruszać przestrzeni, w której czuł się bezpiecznie. Zmuszanie go do czegokolwiek sprawiłoby, że coraz większa wyrwa w murze którym się otaczał, zniknęłaby.

Zaparkowałem niedaleko niego i wysiadłem od razu wypuszczając psy. Natychmiast pobiegły do dwudziestotrzylatka, wywołując na jego twarzy uśmiech. Miałem nadzieję na to, że w przyszłości uśmiechnie się tak do mnie. Wierzyłem, że marzenia się spełniają, to może poza tym kiedyś spełni się to, aby do mojego życia powróciła miłość.

Westchnąłem, kiedy nagle dopadły mnie pesymistyczne myśli, że może się to nie wydarzyć. Josh mnie nie pokocha, jego oczy z heterochromią będą patrzeć na mnie jedynie jak na znajomego lub przyjaciela. Nie spojrzą na mnie tak jak chciało moje serce. Każda zła myśl jednak szybko uciekła, kiedy po przywitaniu z psami Josh uniósł głowę i jego piękne oczy spotkały się z moimi chwytając mnie za serce jeszcze mocniej. Poczułem jak moje nogi miękną, a oddech grzęźnie w piersi. Potem to się pogłębiło, kiedy delikatnie, ledwie zauważalnie się do mnie uśmiechnął. Mały skrawek nadziei powiększył się odganiając złe myśli.

— Mam nadzieję, że się nie spóźniłem — powiedziałem na wydechu.

— Nie — odparł, wstając.

— To dobrze. — Spojrzałem w bezchmurne niebo. Słońce nadal mocno grzało, ale już nie było takiego upału jak w południe. — To co, idziemy?

Skinął głową. Pogłaskał psy, a ja zapragnąłem, aby mnie kiedyś dotknął. Nie chodziło mi o nic seksualnego. Owszem, pragnąłem go, ale na ten czas bardziej potrzebowałem zwykłego dotyku. Do dzisiaj pamiętam jaką miał skórę na dłoni, kiedy bezmyślnie położyłem swoją dłoń na jego odwożąc go po grillu. Od tamtego czasu często chciałem to zrobić, ale powstrzymywałem się. Może moja ostrożność była zbyt głęboka. Wtedy mógł zabrać rękę i pozwoliłbym mu na to, ale nie zrobił tego.

— Kupiłem im piłki. — Wychyliłem się do wnętrza samochodu, by zabrać ze schowka kolorowe piłki tenisowe. Od razu rzuciłem jedną Joshowi, a on ją zręcznie złapał. — Piękny chwyt — pochwaliłem. — Grałeś kiedyś w coś? — zapytałem, a on ponownie na mnie popatrzył i byłem prawie pewny, że nie odpowie, kiedy z jego ust padło jedno słowo:

— Kiedyś. — Zacieśnił chwyt na piłce, a potem rzucił ją, a Blue od razu pobiegła za zabawką. Natomiast Buck wolał się na nią patrzeć. Tak było do chwili, kiedy rzuciłem mu piłkę.

Zamknąłem samochód wcześniej sprawdzając czy mam przy sobie telefon. Wolałem na wszelki wypadek go mieć. Nawet po pracy byłem stróżem prawa, a to mnie do czegoś zobowiązywało. Wczoraj znów mieliśmy akcję z zaginionym w lesie turystą, więc mogłem spodziewać się wszystkiego. Kochałem lato, ale zdecydowanie nie lubiłem tłumu obcych ludzi, którzy nie umieli zachować się w określonych warunkach, przestrzegać przepisów. Czasami zastanawiałem się skąd ci ludzie przybywali, bo jeżeli ktoś by mi powiedział, że z cywilizacji to nie przyznałbym mu racji.

Podszedłem do Josha w chwili kiedy psy przybiegły do niego oddając mu piłki.

— Rzucaj im je, a ja ci opowiem o dziwnych turystach odwiedzających Sunriver — powiedziałem, uśmiechając się do niego i znów moje serce mocniej zabiło, kiedy dostrzegłem jak kącik jego ust uniósł się lekko. Josh każdego dnia robił krok do przodu i zamierzałem mu w tym pomagać na tyle na ile mi pozwoli.


2020/09/20

Skrawek nadziei - Rozdział 12

 Dziękuję za komentarze. :)


JOSH

 

Nie wiedziałem co tak naprawdę tutaj robię. Miałem jedynie świadomość tego jak mocno bije moje serce i jak bardzo pragnę wrócić do domu. Oznaczałoby to jednak przegraną walkę z samym sobą, że potrzeba ukrycia się była silniejsza od chęci zmiany czegoś w moim życiu. Przez cały dzień nie było chwili, w której nie zastanawiałem się nad tym jak bardzo chciałem coś zmienić i jak wiele bym dał, by móc być w połowie takim jakim byłem, zanim przeżyłem piekło. Do tej pory nie czułem potrzeby, żebym myślał o walce z koszmarami i dlatego zaskakiwała mnie ta chęć teraz. Starałem się nie myśleć co było powodem tego wszystkiego. Przede wszystkim jednak, nie chciałem myśleć o tym, że pragnę zostać w Sunriver by móc widywać szeryfa Archera.

Mogłem jeszcze zawrócić zanim podszedłem do furtki, ale usłyszałem szczekanie psów, a potem otworzyły się drzwi od domu, a w nich pojawił się Cameron. Jego oczy wypełnione były radością, którą ujrzałem gdy tylko podszedł do mnie i wiedziałem już że zostanę z nim i z jego rodziną tego wieczoru, walcząc z moim strachem.

— Jak dobrze, że jesteś — powiedział głosem wypełnionym ciepłem.

Otworzył furtkę wpuszczając mnie na podwórko i to działanie nie było nachalne. Wciąż mi dawał możliwość wyboru. Czegoś czego potrzebowałem, a on to wyczuwał i to było coś niesamowitego. Coś czego mój były mi nie dawał.

 

Dwa lata i dwa miesiące temu

 

Od wielu tygodni nie spotkałem się z przyjaciółmi. Nie miałem jak się z nimi zobaczyć. Nie chodziłem na uczelnię, a przez to także byłem od nich odcięty. Brakowało mi ich, a także mojej rodziny. Ostatnio widziałem mamę miesiąc temu, a rozmawiałem z nią przez telefon niewiele później. Wcześniej nie było dnia, abym nie kontaktował się z rodziną. Od czasu kiedy wynajmowałem mieszkanie z Willem i Heather starałem się mieć ciągły kontakt z nimi. Może i byłem zwariowany i wcześnie postarałem się być na tak zwanym swoim, ale rodzina była dla mnie na tyle ważna, że nie zapominałem o niej.

Niestety odkąd byłem ze swoim partnerem, powoli, każdego dnia traciłem kontakt z bliskimi. Chciałem to naprawić i dlatego tego dnia ubrałem się wyjściowo zamierzając najpierw odwiedzić rodzinę, a wieczorem pójść do Willa. Nie miałem telefonu i nie mogłem do nich zadzwonić, by się umówić na spotkanie. Wiedziałem jednak, że to nie jest potrzebne, a każdy ucieszy się ze spotkania.

— Dokąd się wybierasz?

Obejrzałem się, przestając układać swoje włosy.

— O czym mówisz? — zapytałem partnera. Stał w przejściu do sypialni z założonymi na piersi rękoma. Brwi miał zmarszczone, a usta zaciśnięte.

— Czy ja pozwoliłem ci wyjść? — odpowiedział pytaniem na pytanie. — Czy dałem ci zgodę na opuszczenie mieszkania?

Nie lubił kiedy wychodziłem sam. Zawsze mogłem wyjść, ale tylko z nim i nie byłoby w tym nic zaskakującego, gdyby te wyjścia nie polegały jednie na spotkaniach z jego znajomymi, z którymi nie miałem nic wspólnego. Nie interesowała mnie sztuka, inwestowanie w nią, akcje na giełdzie i inne tego typu rzeczy. Po prostu siedziałem tam będąc jedynie ozdobą kochanka.

— Nie mówisz poważnie. Sądziłem, że już przeszła ci ochota na kontrolowanie mnie. Chcę się widywać z przyjaciółmi i rodziną, a także od dawna nie byłem na uczelni. Nie zamierzam tutaj siedzieć, pachnieć i być twoim służącym. Wydaje mi się, że mam jakieś prawa. Związek nie polega na odebraniu drugiej osobie prawa do wyborów jakich chce dokonać — powiedziałem, czując złość.

— Znów mi się buntujesz? — zapytał.

Podszedł do mnie, a ja automatycznie cofnąłem się i uderzyłem udami w komodę za sobą.

— Nie buntuję się. Po prostu mam… — urwałem, kiedy jego palce zacisnęły się boleśnie na mojej szczęce.

— Masz? Może chciałeś powiedzieć, że masz prawo do wszystkiego? Tak ci źle ze mną? Masz wszystko czego chcesz. Dobre jedzenie na które nie byłoby cię stać, luksusy w mieszkaniu o jakich inni mogą tylko pomarzyć i seks, który tak lubisz. — Coś ujrzał w moich oczach, bo mocniej zacisnął palce, a ja byłem pewny, że pozostaną po tym sińce. — Co, nie podoba ci się seks ze mną? Moja wina, że ci nie staje tylko leżysz jak kłoda?

— Kiedy wszystko boli to trudno…

— Zamknij się. Ważne, aby mnie było dobrze — powiedział. Wciąż trudno mi było uwierzyć w to jaki cudowny był na początku, jak wspaniale było się z nim kochać. Dbał o mnie i moje potrzeby. Nie nakłaniałem go, by nasze role się odmieniły i bym to ja od czasu do czasu był aktywnym kochankiem. Nie chciał tego, jak mówił, to nie było dla niego więc nie nalegałem, bo nie przeszkadzało mi to.

— Możesz mnie puścić? — szepnąłem.

— Co masz na myśli? Teraz cię puścić? Puścić na spotkanie? Czy ogólnie z mojego życia? — Jego głos stawał się coraz bardziej zły. Najbardziej nie chciałem w takich chwili patrzeć mu w oczy do czego mnie zmuszał. Nigdy nie było w nich ciepła, co do mnie dotarło zbyt późno. Zawsze trwał w nich chłód, który w tej chwili pogłębił się i gdyby była taka możliwość, to zostałbym pokryty lodem.

— Chcę wolności, ale nie od ciebie. Czy kiedykolwiek powiedziałem ci, że chcę odejść?

— Nie powiedziałeś, ale chcesz to zrobić. Wiem to — syknął mi prosto w twarz. — Pragniesz mnie zostawić.

— Nie.

— Nie wierzę ci. Nie masz prawa wychodzić, spotykać się z kimkolwiek.

— Zabierasz mi możliwość wyboru — powiedziałem cicho.

— Nie masz wyboru. To ja decyduję co masz robić. Nie możesz wyjść. Masz iść do kuchni, zrobić obiad, a po nim mam ochotę na małe obciąganie. Twoje usta są niesamowite.

— A co jak powiem, że nie chcę tego zrobić? — zapytałem i natychmiast tego pożałowałem.

— Buntujesz się? — Chwycił mnie za włosy ciągnąc je tak, że musiałem przechylić do tyłu głowę, aby nie czuć bólu. — Chyba muszę ci przypomnieć, co to oznacza.

Chwilę później popchnął mnie na podłogę, a potem kopnął w brzuch.

 

Obecnie

 

Starałem się jak najszybciej odepchnąć od siebie wspomnienie, które w dalszej części było zbyt okrutne, bym mógł je przeżywać w chwili, kiedy Cameron na mnie patrzył. Na pewno coś zauważył we mnie, ale nie pytał. Czułem, że czeka na moment, kiedy to ja pierwszy zacznę mówić. Nie zamierzałem tego robić. Ostatnie dni przekonały mnie jednak, że mogłem planować jedno, a wychodziło coś innego. Choćby przyjście na grilla do rodziny Archerów, którego wczoraj nawet nie brałem pod uwagę.

— W porządku? — zapytał.

— Tak. Na tyle na ile może być, ale tak — odpowiedziałem, zaskakując tym siebie. Może nie słowami, ale tym, że spojrzałem prosto w jego oczy. Porównywałem go do tego, który miał być dla mnie tym jedynym, a okazał się kimś zupełnie innym. Nie znajdowałem pomiędzy nimi niczego wspólnego. Mój były nawet na początku nigdy nie miał w sobie tej życzliwości, którą emanował szeryf.

— Chodź, poznasz moich rodziców i brata. Alma i pani Hudson już są.

Skinąłem głową i od razu pogłaskałem psy, które przez cały czas próbowały dostać się do mnie. Automatycznie rozluźniłem się i uśmiechnąłem. Potem razem z nimi poszedłem do ogrodu. Cameron szedł obok mnie i miałem wrażenie, że chciał położyć rękę na moich plecach, ale powstrzymał się przed tym.

— Josh, jak super, że jesteś — zawołała do mnie Emma. — Fajnie, że przyszedłeś.

Miałem nadzieję, że tak było. W każdym razie po jej słowach wszystkie oczy skierowały się na mnie. Z widzenia znałem rodziców szeryfa, bo to nie było możliwe, aby w małym mieście nikogo nie zauważyć. Przychodząc tutaj obawiałem się spotkania z nimi, ale kamień z serca mi spadł, kiedy pani Archer podeszła do mnie z taką samą życzliwością w oczach jaką cechował się jej syn. Bałem się, że zechce mnie objąć, bo wyglądała tak jakby chciała to zrobić, ale na szczęście zrezygnowała z tego działania. Nie byłem pewny jakbym zareagował. Tak jak Alma, pani Archer już przy pierwszym spotkaniu przypominała mi moją mamę. Mama Camerona miała włosy takiej samej długości jak moja mama. Również plotła je w warkocz, który spoczywał na jej ramieniu. Różnił je tylko kolor włosów. Chociaż nie widząc mojej mamy od ponad dwóch lat, nie mogłem być pewny jak teraz wyglądała.

— Cam dużo o tobie mówił i bardzo chciałam cię poznać. Jeżeli będziesz tylko czegoś potrzebował, choćby rozmowy to jestem do dyspozycji. — Przesunęła oczami ode mnie do syna i z powrotem, a potem uśmiechnęła się. Patrzyła na mnie tak, jakby umiała przeczytać moją duszę. Odnosiłem wrażenie, że w jednej chwili dowiedziała się wszystkiego o mnie i w ogóle mi to nie przeszkadzało. — Naprawdę cieszę się, że tu jesteś. Chodź, usiądźmy razem i spędźmy wieczór w miłym towarzystwie. Cam będzie piekł mięso, bo mój mąż zaraz wszystko przypali.

— Wcale, że nie przypalę. Tylko trochę za bardzo przyrumienię.

— Tak, na czarno.

— Będzie za to chrupiące, kochanie.

Nie sposób było się nie uśmiechnąć na tę żartobliwą wymianę zdań, a także porównać ich relacji z moim związkiem. Zrobiłem to samo co robiłem przypominając sobie o tym jak zachowywali się moi rodzice. W ten sposób po raz kolejny zaczynałem rozumieć w jakim toksycznym związku trwałem już w chwili zanim poczułem pierwsze uderzenie. Od samego początku coś było nie tak i szkoda, że wtedy byłem zbytnio zaślepiony by ujrzeć prawdę. Podobno człowiek uczy się na błędach, więc mam nadzieję, że lekcję, którą dostałem na zawsze zapamiętam i nie powtórzę tego co było. Właściwie tego nie zrobię, bo nie zamierzam już być z nikim. Ta myśl sprawiła, że od razu moje oczy podążyły w stronę Camerona i poczułem się jakby jakaś część mnie zdradziła. Ta część, która skrycie nadal marzyła o wielkiej miłości.

— Hej, Josh. Mi też miło ciebie poznać — powiedział pan Archer siłując się z siatką, którą próbował nałożyć na grilla. — Czemu to cholerstwo ciągle się rusza?

— Bo źle to zakładasz, tato. — Szeryf podszedł do ojca i wziął od niego siatkę. Odwrócił ją i bez problemów wsunął na jej miejsce. — Tak, to się robi.

— Już ty się nie popisuj. — Mężczyzna zaśmiał się i klepnął syna po plecach, co przypomniało mi jak często robił to mój tato, kiedy był rozbawiony i kogoś pochwalił.

— Siadaj, Josh, chwilę trzeba będzie czekać na karkówkę, ale mamy czas, by porozmawiać — rzekła pani Archer.

Usiadłem przy stole tuż obok Almy, która pokiwała głową z aprobatą, że przyszedłem. Siedziałem naprzeciwko Lucasa. W ogóle nie przypominał swojej siostry bliźniaczki. Zwróciłem uwagę na to, że oboje próbowali trzymać się od siebie z daleka. Pani Hudson nalała mi do szklanki soku, a Cameron zaczął piec mięso i dyskutował ze swoim tatą, który podpowiadał mu jak długo ma to robić i ile dodać przypraw. Dobrze było ich obserwować, ale zarazem czułem ukłucie w sercu. W takiej rodzinnej atmosferze nie dało się nie myśleć o swojej rodzinie. Przez dwa lata mogło się wiele wydarzyć. Miałem nadzieję, że wszyscy są zdrowi. Bolesne było również to, że nie wiedzieli co się ze mną stało. Nie mogłem dać im jednak żadnego znaku, że żyję, bo on by się o tym dowiedział. Kiedyś przyjdzie czas na konfrontację z nim i na pewno nigdy nie będę na to gotowy, ale jeszcze przez chwilę chciałem zakosztować życia w tym mieście, chodzić na spacery z Cameronem i psami, i może spróbować tego jak to jest żyć bez strachu na każdym kroku. Jeden dzień szczęścia, tego chciałem. By to mieć musiałem oto zawalczyć. I chyba dlatego tutaj przyszedłem, a zapalnikiem wszystkiego był Cameron Archer.

 

*

 

Dwadzieścia minut później pani Archer poprosiła mnie, abym pomógł przygotować jej sos do mięsa, które się piekło. Wchodząc z nią do kuchni poczułem się tak, jakbym znalazł się w domu rodziców. Żółte ściany miały taki odcień koloru jaki zawsze panował w moim rodzinnym domu. Ogólnie pomieszczenie było bardzo swojskie, przyjazne i dobrze się tutaj poczułem. Szczególną uwagę zwróciłem na kaflowy piec z paleniskiem i częścią do gotowania. W domu moich dziadków stał podobny i kiedy byłem mały babcia jeszcze na nim gotowała. W końcu go rozwalili, co powiększyło kuchnię. Ta w domu Archerów była bardzo duża, wypełniona kwiatami tak jak taras i ogród.

— Piękna kuchnia — powiedziałem.

— Dziękuję. Włożyłam w nią serce. Kupiliśmy z mężem ten dom niedługo po ślubie. Byłam w ciąży z Cameronem — mówiła wyjmując śmietanę i sos chili z lodówki — kiedy podpisaliśmy umowę na ruderę, którą był ten budynek. Każdy z rodziny mówił nam, byśmy tego nie robili, bo nic nie da się już z tym domem zrobić. Jak widzisz udało nam się. Fakt, dużo pieniędzy i sił włożyliśmy by zrobić z tego co tutaj zastaliśmy, to co widzisz teraz. Chociaż jeszcze nie zwiedziłeś całego domu. Cameron cię może potem oprowadzić.

Patrzyłem jak miesza wszystkie składniki do sosu razem. Kątem oka ujrzałem, że wśród ziół na parapecie stoi tymianek. Znałem sos, który pani Archer robiła, często go sam przygotowywałem. Podszedłem do zielnika i urwałem kilka listków tymianku. Zbliżyłem się do kobiety i porwałem zioło na mniejsze kawałki. Uśmiechnęła się kiedy wrzuciłem je do miseczki.

— Widzę, że gotowanie nie jest ci obce?

— Nie. Mama od zawsze uczyła mnie gotować. Uważała, że facet powinien umieć to robić.

— Też jestem tego zdania. Widzę, że dogadałabym się z twoją mamą. Możesz coś o niej powiedzieć?

Nawet nie wiedziałem kiedy i w jaki sposób to się stało, ale zacząłem jej opowiadać o mojej mamie, o tacie, o piekarni, którą mieli. Powiedziałem jej o bracie, a w tym czasie zadała tylko kilka pytań i zrobiła to w taki sposób, że byłem w stanie opowiedzieć jej całe moje życie. Nie była jednak wścibska i wyczuła moment, w którym się zaciąłem. Byłem po tym pewny, że i tak poznała prawdę. Cameron wspomniał, że jego mama była terapeutką. Nawet nie zachowywała się tak jak osoby, które do tej pory spotkałem próbując się leczyć. Może dlatego, że była nie tylko miła, ale pałało od niej niezwykłe matczyne ciepło.

— Kiedy będziesz chciał, to zawsze możesz ze mną porozmawiać. Nie ważne czy chodziłoby o noc, dzień. Zawsze.

Chciałem coś odpowiedzieć, ale do kuchni wszedł Cameron.

— Widzę, że pogaduszki sobie urządzacie. Mięso jest gotowe, więc potrzebujemy sosu i jemy.

— W porę skończyliśmy — odpowiedziała pani Archer, po czym wzięła miskę z sosem i wyszła zostawiając nas samych.

— Wybacz jeżeli męczyła cię pytaniami. Taka już jest, jednak jest niegroźna. — Zaśmiał się. Wydawało mi się, że jest lekko zakłopotany, czego po nim bym się nie spodziewał.

— Wszystko dobrze. Nie męczyła mnie. Za to… — urwałem, ale po chwili postanowiłem , że powiem to co miałem powiedzieć. — Za to była w stanie, nie pytając, wydobyć ze mnie potok słów. Nie narzekam.

— Cieszę się. To co, idziemy do nich? — zapytał.

Razem wróciliśmy do reszty i nie umknęło mi jak z dużym zadowoleniem spojrzała na nas pani Archer. Miłe było to, że zaakceptowała by mnie gdyby połączyło mnie coś z jej synem.

— Siadajcie, chłopcy i zabierajcie się za jedzenie — rzekła Alma. — I Josh, mam nadzieję, że na chwilę pozostawisz tę swoją naturę niejadka.

— Upasiemy go, jest za chudy — dodała pani Hudson i wiedziałem, że mam kłopoty i w ogóle na to nie narzekałem.

Nie narzekałem na nic tego wieczoru. Spędziłem go naprawdę dobrze i ludzie, którzy znajdowali się obok mnie nie wprawiali mnie w stan strachu. Za to mogłem ich obserwować, szczególną uwagę poświęcając szeryfowi. Spoglądałem na niego, a on na mnie w tej samej chwili. Czasami pytał mnie o coś, podawał jedzenie, a przede wszystkim opowiadał o swoim dzieciństwie, szaleństwach, którym poddawał się ze znajomymi kiedy był nastolatkiem. Wsłuchiwałem się w jego słowa, tak jak robiłem to na spacerach. Ja mówiłem bardzo mało lub w ogóle, ale nikomu to nie przeszkadzało. Wieczór był naprawdę udany i kiedy pomyślałem, że spędziłbym go w domu, ukryty w szafie lub zwinięty na kanapie otoczony koszmarami cieszyłem się, że znalazłem w sobie siłę aby tutaj przyjść .

Dobiegała północ. Noc była ciepła i bardzo przyjemna tak samo jak rozmowy, które z czasem dobiegły końca, tak jak to niewielkie przyjęcie, bo tak zacząłem to nazywać. Alma wraz z panią Hudson udały się do domu. Przyszła także moja kolej aby się zbierać. Podziękowałem za gościnę i wstałem od stołu. Od razu zrobił to Cameron.

— Odwiozę cię.

Chciałem zaprotestować, ale przypomniawszy sobie jak bardzo jest ciemno, zgodziłem się, by mnie odwiózł. Poczekałem aż pójdzie po kluczyki i w tym czasie wygłaskałem psy.

— Już mam kluczyki i możemy jechać — powiedział kiedy wrócił.

Wsiadłem do jego samochodu i zapiąłem pas. Myślałem, że poczuję zdenerwowanie, ale nic takiego się nie stało. Cameron uśmiechnął się do mnie, kiedy uruchamiał silnik.

— Co myślisz o mojej rodzinie? — zapytał chwilę później.

— Są mili. Nie wiem co więcej mógłbym odpowiedzieć. — Potarłem kark z zakłopotaniem. — Szczególnie twoja mama.

— O tak, jest taka i wścibska. Ale ogólnie nie mogę narzekać na moją matkę. — Roześmiał się. — W każdym razie jeżeli będziesz czegoś potrzebował to zawsze możesz z nią porozmawiać. Ze mną również — dodał po chwili.

— Rozumiem — odpowiedziałem.

Droga nie była długa, więc szybko zajechaliśmy pod mój dom. Zaparkował tuż przed schodami.

— Dziękuję — powiedziałem, odpinając pas. W chwili kiedy otwierałem drzwi, zapaliło się światełko oświetlając wnętrze, Cam złapał mnie za rękę. Drgnąłem, ale nie wyrwałem jej.

— Josh, ja… — Odetchnął i na chwilę przymkną oczy. Po chwili kiedy je otworzył mogłem dostrzec w jego oczach napięcie i pełno uczucia. Moje serce zaczęło bić bardzo mocno. Nie byłem pewny czego oczekiwać. — Ja chciałem ci powiedzieć, że masz we mnie wsparcie i jesteś ze mną bezpieczny. Pamiętaj o tym.

Kiwnąłem głową i wysunąłem rękę spod jego dłoni , a on na to pozwolił co też było dla mnie ważne. Wysiadłem i zamknąłem drzwi ostatni raz rzucając okiem na mężczyznę. Wszedłem po schodach i obejrzałem się za siebie. Czekał aż wejdę do domu, więc to zrobiłem. Przekręciłem klucz w zamku i spojrzałem przez szybkę w drzwiach. Szeryf wycofywał, a ja patrząc na jego samochód, zacząłem wspominać dzisiejszy wieczór i w końcu miałem coś miłego, by o tym rozmyślać.


2020/09/13

Skrawek nadziei - Rozdział 11

 Hej, wpadam do Was z nowym rozdziałem i życzę miłego czytania. 

Dziękuję za komentarz. :)


Cam

 

Kilka łyków porannej kawy mnie rozbudziło, jednak nadal odczuwałem konsekwencje niewyspania. Z posterunku wróciłem dopiero o pierwszej w nocy, a potem przez kolejne dwie godziny nie mogłem zasnąć. Powodem była moja wyobraźnia, która nie dawała mi spokoju. Spotkanie Josha w sklepie wyzwoliło we mnie pragnienie pozostania przy nim, zrobienia z nim zakupów i powrotu razem do domu, który byłby nasz. Wizja, która w tamtej chwili opanowała mój umysł sprawiła, że poczułem, jakby pode mną usuwał się grunt. Wrażenie było tak mocne, że bałem się by Josh czegoś nie zauważył. Gdybym miał więcej czasu zaproponowałbym mu swoje towarzystwo. Może jednak lepiej się stało, że mogłem tylko na kilka chwil wyskoczyć po zakupy i nie wpadłem bardziej w to, co się ze mną działo, kiedy znajdowałem się tak blisko tego chłopaka.

Na śniadanie zrobiłem sobie dwa tosty i nic więcej. Dzisiaj prawie cały dzień spędzałem u rodziców i byłem pewny, że wyjdę stamtąd z pełnym brzuchem. Miałem nadzieję, że Josh zmieni zdanie i pojawi się na grillu. Pragnąłem go mieć blisko siebie, przy swoim boku. Najbardziej pragnąłem jednak , aby przełamał się, zapomniał o tym co złego stało się w jego życiu i mi zaufał. Oczywiście po sobie wiedziałem, że łatwo się mówi o zaufaniu komuś, pokochaniu kogoś, a rzeczywistość była inna. Miałem tylko nadzieję, że kiedyś to nastąpi. Jeżeli nie, to naprawdę moje serce roztrzaska się, jednak wolę to niż zmuszać go do czegokolwiek.

Do rodzinnego domu pojechałem godzinę później. Sprawdziłem czy na pewno wziąłem ze sobą wszystko to, co wczoraj kupiłem do czyszczenia grilla. Mój tata nigdy nie był w tym dobry i nie znosił tego zajęcia. Zawsze z tego powodu bardzo marudził, więc sam wolałem się tym zająć niż później przez pół dnia słuchać jak mój tata mówi o tym, że trudno było oczyścić palenisko. Był w tym naprawdę denerwujący.

 

Uśmiechnąłem się kiedy zajechałem na miejsce, a psy podbiegły do ogrodzenia merdając ogonami i poszczekując. Od razu nasunęły mi się myśli, że ostatnio bywałem tutaj po to by je zabrać na spacer z Joshem. Już mi tego brakowało. Tych jedynych chwil, kiedy mogłem z nim przebywać.

— Hej, mordy wy moje — powiedziałem do psiaków, kiedy znalazłem się przy nich. Potarmosiłem je po łbach. — Dzisiaj nie jedziemy do Josha. Super by było jakby do nas przyszedł, co nie? — zapytałem, a one ponownie zaszczekały, jakby zgadzając się ze mną.

Spędziłem jeszcze chwilę z psami, a potem wziąłem worek z wszystkim co wczoraj kupiłem i przeszedłem do ogrodu. Zostawiłem rzeczy na stojącej pod ścianą ławce, a później kuchennymi drzwiami wszedłem do domu. W kuchni rankiem zawsze panował rozgardiasz, jednak dzisiaj było wyjątkowo głośno. Niby przebywały w niej jak zawsze tylko cztery osoby, ale dwie z nich najwyraźniej postanowiły narobić więcej hałasu.

— To było moje! — krzyknęła Emma.

— Ja byłem pierwszy!

— Ja sięgnęłam po to pierwsza!

— Ty już zjadłaś banana! Ten był mój!

— Gówno prawda, pacanie!

Moje rodzeństwo wymieniało się coraz to wymyślniejszymi wyzwiskami i tylko chwile dzieliły ich od wybuchu mojej mamy. Podczas gdy tata mył naczynia po śniadaniu, mama patrzyła na Emmę i Lucasa stukając palcami po stole. Domyślałem się, że już obmyśla dla nich karę. Poza tatą nikt nie zauważył, że wszedłem razem z psami. Te od razu pobiegły do misek z karmą, a ja z założonymi na piersi rękami oparłem się o framugę, czekając na to co będzie.

— Jesteś skończonym kretynem!

— A ty masz mały móżdżek!

— Mówisz, że jestem idiotką?!

Uderzenie otwartą dłonią w blat stołu sprawiło, że oboje zamilkli i spojrzeli na mamę.

— Od paru dni nie można z wami wytrzymać. Nie chcecie mi powiedzieć o co poszło i nie zamierzam tego z was na siłę wyciągać. Nie pozwolę jednak, aby ta sytuacja dłużej trwała. Oboje dostajecie karę. Macie wysprzątać swoje pokoje zanim sama zajmę się tym bajzlem. Sprawdzę każdy kąt. Ciężko znieść ten wasz bałagan tak samo jak kłótnie.

— Mamo, my przecież ciągle się kłócimy, nawet bijemy — wtrąciła Emma.

— Ostatnio to narosło. — Mama wstała od stołu i podeszła do ekspresu, by dolać sobie kawy. Tak samo jak ja, piła jej za dużo i tata zawsze nas oboje za to karcił. — Jak powiedziałam, nie chcę zmuszać was do wyznania tego o co chodzi, ale dzisiaj wyczerpaliście już moją cierpliwość.

Patrzyłem jak Emma zaczyna wiercić się na krześle. Nienawidziła sprzątania i była gotowa zrobić wszystko, żeby tylko tego nie robić. Dlatego jej pokój wyglądał tak jakby przeszło przez nie tornado. Lucas miał podobnie i nie zaskoczyła mnie wyznaczona przez mamę kara. Była znacznie surowsza od odebrania im możliwości korzystania z telefonów czy komputera. Akurat moje rodzeństwo nie było uzależnione od elektroniki i kontaktu ze znajomymi przez Internet. Zdecydowanie woleli zawiązywać więzy z ludźmi spotykając się z nimi osobiście. Byłem taki sam. Dlatego tak trudno mi przychodziło zrozumieć ludzi, którzy komunikowali się głównie przez media społecznościowe. Owszem to było dobre dla osób mieszkających daleko od siebie, w innych miastach, stanach, ale nie kiedy przebywało się przykładowo w bliskim sąsiedztwie. Choćby dzieci jednego z moich podwładnych rozmawiały ze swoimi kolegami ze szkoły za pomocą Messengera zamiast umówić się na spotkanie twarzą w twarz.

— Ależ, mamuś… — jęknęła błagalnym głosem Emma, co przywróciło mnie do rzeczywistości. Patrzenie na moją siostrę próbującą wybłagać ułaskawienie, było zabawne. Natomiast Lucas siedział cicho kończąc banana. Nie zawsze walczył, a jeżeli tak było oznaczało, że to on jest winien sytuacji pomiędzy nim, a Emmą.

— Nie mamusiuj mi tu, bo niczego nie wskórasz. Po śniadaniu sprzątanie pokoi i na tym dyskusja się kończy — powiedziała nasza rodzicielka, tym samym kończąc dyskusję.

— Tato… — Emma próbowała jeszcze coś ugrać u taty, ale ten tylko pokręcił głową.

— Mam takie samo zdanie jak wasza mama.

— Czy wy zawsze musicie być tacy zgodni? O, Cam, jesteś tu. — Emma jakby dopiero teraz mnie zauważając podeszła do mnie z miną zbitego szczeniaka.

— Nie pomogę ci. Twój pokój naprawdę wymaga sprzątania — rzekłem. — Za to chętnie bym zjadł śniadanko — dodałem, patrząc z uśmiechem na mamę, która robiła najlepsze placuszki bananowe jakie kiedykolwiek jadłem.

 

*

 

Szorowanie grilla zacząłem godzinę później. Podjąłem się tego zadania, bo dawało zajęcie, a zarazem odprężało mnie. Tak było co roku. Wbrew pozorom pracy przy tym trochę było, bo moja rodzina po sezonie nigdy nie doprowadzała rożna, siatek i samego paleniska do porządku. Dlatego kiedy rozpoczynał się nowy sezon musiałem poświęcić trochę czasu by wyczyścić cały sprzęt. Każdego roku wyciszałem się przy tym i teraz także się tego spodziewałem. Dopiero kiedy zabrałem się do pracy zrozumiałem, że tym razem nie będzie jak co roku. Tym razem zamiast pozbyć się myśli, miałem ich zbyt wiele. Powodem tego był Josh. Kotłowanina pytań, które mi się nasuwały w związku z tym chłopakiem była spora. Jedno z nich wybijało się na pierwsze miejsce. Czy on skorzysta z mojego zaproszenia. Bardzo chciałem go dzisiaj zobaczyć. Równie mocno pragnąłem aby poznał moją rodzinę. Nie zamierzałem go jednak do tego zmuszać, tak samo jak do wspólnych spacerów. Na nie się zgodził, co na pewno nie było łatwe. Dlatego robiłem sobie nadzieję, że pojawi się na grillu.

Skończyłem szorować ruszt, kiedy podeszła do mnie Emma.

— Pomóc ci? — zapytała.

— Co z pokojem?

— Jakoś mi nie idzie.

— Nie wiesz gdzie masz pochować te wszystkie porozrzucane ubrania? Podpowiem ci. Do szafy. To ten mebel z lustrem, który stoi koło twojego biurka.

— To jest szafa? A ja sądziłam, że wejście do innego wymiaru. — Pstryknęła w powietrzu palcami. — Oświeciłeś mnie.

Zaśmiałem się, po czym pacnąłem ją palcem w nos.

— To co tam dzieje się pomiędzy tobą, a Lucasem? Co zrobił?

Westchnęła ciężko i zaczęła pomagać mi próbując wyskrobać z paleniska zaschnięty popiół.

— Jest taki jeden chłopak. Starszy. Ma szesnaście lat. Podoba mi się, a ja jemu i raz umówiliśmy się na randkę. Lucas w tym przeszkodził.

Nie byłem zaskoczony tym, że moja siostra zaczęła zwracać uwagę na chłopaków. W końcu miała trzynaście lat. Jeszcze mogła nie zawracać sobie głowy nastoletnimi miłostkami, ale sam byłem w jej wieku i wiedziałem jak to jest. Nie podobało mi się jednak to, że zwrócił na nią uwagę starszy chłopak. Szesnaście lat także miałem i zarówno ja oraz moi koledzy kierowaliśmy się w tym wieku głównie penisem. Nie zawsze i nie każdy tak robi, to też wiedziałem, ale znając Lucasa to nie przeszkodziłby w randce siostry, gdyby chłopak, z którym się umówiła był w porządku.

— Przeszkodził bo? — dopytałem, kiedy zamilkła.

— Powiedział, że Brandon chce ode mnie tylko jednego i nie zwraca uwagi, że jestem na to za młoda. Naskoczył na mojego niedoszłego chłopaka i mu przywalił. Brandon powiedział, że nie chce mieć już ze mną nic wspólnego. Nienawidzę swojego brata.

Zanotowałem sobie w głowie, aby w nagrodę za to co zrobił Lucas zabrać go na hamburgera. Wiedziałem o kim Emma mówiła. W Sunriver był tylko jeden chłopak pasujący imieniem i wiekiem do tego, którego pozbył się Lucas z życia siostry. Brandon Murray był typem podrywacza. Niby miał tylko szesnaście lat, ale dużo już przeżył i miał na swoim koncie kilka złamanych serc. Nie chciałem, aby jedno z nich należało do Emmy. Dlatego po wysłuchaniu tego co chciała powiedzieć, porozmawiałem z nią na spokojnie. Dało mi to też chwilowy oddech od tęsknoty za Joshem.

Przez cały dzień byłem zajęty, ale nie narzekałem. Czas spędzony z moją rodziną zawsze uważałem za coś niesamowicie dobrego. Nie każdy mógł to mieć. Rodziny były różne jak choćby biorąc pod uwagę panią Hudson. Jej dzieci zostawiły ją samą i wyjechały, by kontynuować życie w wielkim mieście. Dlatego tak bardzo lubiłem dni takie jak ten. Wspólne spędzanie czasu, przygotowywanie posiłków czy granie z bratem w kosza celebrowałem jako coś cennego. Chciałem przy tym, aby do tego wszystkiego dołączył Joshua. Ktoś kto skradł moje serce, co do tego nie miałem już wątpliwości.

— Wydajesz się zamyślony — rzuciła moja mama przyglądając się jak przygotowuję marynatę do karkówki, którą zamierzaliśmy upiec. Byłem w tym mistrzem i każdy chciał, abym to ja się zajął tą częścią zbliżającego się wieczoru. Poza oczywiście staniem przy grillu i przewracaniem mięsa by się dopiekło. Na szczęście mój tata także lubił się tym zajmować, więc nie obawiałem się, że utknę w jednym miejscu.

— Zaprosiłem Josha na wieczór.

— To wiem. Boisz się, że nie przyjdzie?

— Boję się, że tym pytaniem zrujnowałem to coś, co narodziło się między nami. Niby nic się nie działo, ale nie chciałbym stracić naszych wspólnych spacerów.

— Pół miasta, jak nie całe o tym mówi. Słynni bracia nie umieją trzymać języka za zębami — powiedziała z uśmiechem.

— Często spacerujemy w pobliżu ich farmy. Zaprosili nas nawet na nalewkę — Wrzuciłem mięso do miski z marynatą i odstawiłem wszystko do lodówki. W przygotowaniu były także szaszłyki, ale tym miało się zająć moje rodzeństwo. Odbyli swoją karę, ich pokoje lśniły więc teraz siedzieli w ogrodzie i rozmawiali. Szło im chyba nieźle, bo śmiali się kiedy ostatnio wyglądałem na nich przez okno.

— Chciałabym, aby tu przyszedł. Chętnie go poznam — rzekła podając mi ścierkę, bym wytarł ręce po umyciu.

— Ja też — odpowiedziałem i wyszedłem na zewnątrz, by pomóc tacie w przeniesieniu mebli ogrodowych. Starałem się każdą minutę mieć zajętą, aby nie wsiąść w samochód i nie pojechać po Josha. Gdybym to zrobił oznaczałoby to, że nie szanuję jego zdania i prawa do decydowania o sobie. Czułem, że wtedy ponownie skryłby się za tym murem którym się otoczył i zalepił każdą szczelinę dzięki którym pozwalał bym go odwiedzał.

Nadszedł wieczór i prawie wszystko było już gotowe, kiedy przyjechała Alma wraz z panią Hudson. Moja była nauczycielka wyglądała znacznie lepiej od czasu pogrzebu męża. Dzisiaj rano jej dzieci wyjechały do wielkiego miasta zostawiając ją samą. Ona podkreślała, że poradzi sobie i nie wyobraża sobie tego by mogła opuścić Sunriver. Też sobie tego nie wyobrażam. Wystarczyło, że wyjechałem do akademii policyjnej i tęskniłem za moim miastem.

— Zapowiada się piękny wieczór — powiedziała Alma stawiając dużą misę surówki na przygotowanym stole. — Widzę, że macie już wszystko.

— Tak, tylko picie jest w lodówce i zaraz się tym zajmę — rzucił Lucas, któremu pod nogami plątały się psy.

Rozpaliłem grilla oczywiście z pomocą taty, który najlepiej wiedział jak to zrobić i kiedy można położyć pierwsze kawałki mięsa.

— Trzeba poczekać aż wypali się rozpałka. Inaczej wszystko pieczone byśmy musieli wyrzucić. Czujesz jak śmierdzi?

Jedynie kiwnąłem głową, bo przecież doskonale wiedziałem co robić, ale pozwalałem mu na te drobne nauki, które mnie nie złościły. Emma od razu by coś odpyskowała, bo nie lubiła być pouczana. Lucas był jakby pośrodku nas.

— Dobra, za trochę będzie można kłaść pierwsze kawałki karkówki — powiedziałem do zebranych osób. — Przyniosę jeszcze ketchup — dodałem, kiedy zauważyłem, że nie ma najważniejszego dodatku.

Ruszyłem w stronę domu, a za mną pobiegł Buck. W kuchni od razu stanął przed lodówką czekając na to co smacznego wyjmę. Po chwili odwrócił głowę i pobiegł w stronę wejścia. Tylko raz zaszczekał, a potem zanim zniknął mi z oczu, zobaczyłem przez moment jak machał ogonem. Mieliśmy gościa, a moje serce zabiło zdecydowanie szybciej, kiedy pomyślałem o tym kim ten gość może być. Starałem się uspokoić na tyle, by nie robić sobie dużych nadziei, ale to było trudne. Dlatego z ketchupem w dłoni ruszyłem śladem Bucka sprawdzić kto przyszedł.


2020/09/06

Skrawek nadziei - Rozdział 10

Dziękuję za komentarze. :)

JOSH

 

Przez kolejne popołudnia Cameron Archer przyprowadzał do mnie psy i wspólnie wybieraliśmy się na przechadzkę. Zawsze obieraliśmy ten sam kierunek. Rzucaliśmy czworonogom patyki, co je uszczęśliwiało. Na każdym z tych spotkań prawie się nie odzywałem, za to szeryf mówił bardzo dużo. Uwielbiałem słuchać jego ciepłego głosu. Łapałem się nawet na tym, że miałem ochotę zamknąć oczy i skupić się tylko na tembrze jego głosu. Nawet gdyby zamiast o czasach szkolnych opowiadał o wczorajszym posiłku, mnie by się to podobało. Zaskakiwało mnie to, bo przecież jeszcze dwa tygodnie temu nawet nie chciałem znaleźć się w pobliżu tego mężczyzny. Nie mogłem zrozumieć co w ciągu tych ostatnich dni uległo zmianie, ale Archer otworzył jakąś furtkę. Niewielką, ale na tyle dużą, że potrafiłem w jakimś stopniu zapanować nad strachem. Możliwe, że w tym pomagały psy, bo bez nich wątpiłem czy bym był w stanie udać się gdziekolwiek z mężczyzną. Nawet jeżeli byłby nim Cameron.

W jakiś sposób znalazł drogę do mnie, nie byłem tylko pewny czy to dobrze. Przecież wiedziałem, że mu się podobam i wiedziałem również, że nic z tego czego on by chciał, nie będzie mieć miejsca. Nie chciałem złamać mu serca. Czułem, że nie był taki jak ten przed którym uciekałem. Nie chciałem by cierpiał. W końcu wyjadę z Sunriver. Każdego dnia o tym myślałem, ale jakoś tego nie robiłem. Miałem wrażenie, że zapuszczam tu korzenie, jakby to był mój ostatni przystanek. Może to nie było złe. Kiedyś trzeba przestać uciekać i zdać się na los. Trzeba także pozwolić sobie na chwile wytchnienia i szczęścia. Nie wiem skąd brały się te myśli, ale przez ostatnie popołudnia miałem maleńki skrawek nieba.

— Bujasz w obłokach — powiedziała Alma. Nawet nie zauważyłem kiedy pojawiła się obok mnie.

— Przepraszam. — Powróciłem do mycia naczyń, bo od dobrej chwili tylko trzymałem dłonie w wodzie. Pewnie już miałem na palcach nieźle pomarszczoną skórę. Nie zawsze używałem rękawiczek do mycia.

— A bujaj, bujaj. Nie zabraniam ci tego. Nie wiem co jest tego przyczyną, ale niech to nie mija. Dobrze ci z uśmiechem.

— Nie uśmiechałem się. — Spojrzałem na nią, a jej uniesione brwi powiedziały coś w stylu „gówno prawda”. Nie wypowiedziała jednak tych słów na głos.

— Zrób sobie małą przerwę i coś zjedz — powiedziała. — Od rana pracujesz.

— Dużo dzisiaj ludzi, ale nie przeszkadza mi to co robię — rzekłem. Umyłem ostatni talerz i odstawiłem go na suszarkę. Potem opłukałem ręce czystą wodą.

— Naprawdę jesteś wyjątkowy. Nie spotkałam jeszcze w swoim życiu nikogo, kto by lubił zmywać naczynia, a wierz mi, że już trochę żyję na tym świecie. — Podała mi ścierkę i wziąłem ją, aby wytrzeć dłonie.

— Może jestem dziwny. Zawsze mnie to jakoś… uspokajało — dokończyłem po chwili przerwy, by znaleźć dobre słowo, które odda to co chciałem powiedzieć. — A teraz jeszcze zarabiam na tym.

Przez moment wpatrywała się we mnie, zanim powiedziała:

— Podoba mi się jaki ostatnio jesteś. Teraz idź coś zjedz zanim dziewczyny doniosą z sali kolejny stos naczyń. Ja wracam na kuchnię.

Skinąłem jej głową nic już nie mówiąc. Rozmyślałem nad jej słowami i doszedłem do wniosku, że też podobało mi się to jaki ostatnio jestem. Wszystko to dzięki Cameronowi, bo nie mogłem powiedzieć, że to zasługa psów. One były dopełnieniem, ale to szeryf zrobił więcej przez te dni niż mógłbym przypuszczać. Dopiero dzisiaj to sobie uświadomiłem. Nie oznaczało to, że nagle stanę się sobą z przeszłości. Bardzo chciałbym tego, ale byłem zbyt zniszczony bym mógł to zmienić. Mimo tego dzięki Archerowi zaczął we mnie kiełkować skrawek nadziei, że może to kiedyś będzie możliwe. Czytałem wiele książek opisujących, jak taki ktoś jak ja ma sobie radzić, ale byłem zbyt słaby by walczyć. I nie powinienem tego robić sam. Wiedziałem też, że potrzebuję pomocy fachowca, bo nie poradzę sobie z koszmarami i strachem przed kontaktem z ludźmi, ale nadal nie mogłem nikomu zaufać. Nie wyobrażałem sobie, że opowiadam komuś obcemu tak prywatne, często intymne szczegóły. Komuś, kto może dowiedzieć się kim jestem i mnie zdradzić. Odrzuciłem te myśli, bo przygnębiały mnie. Nie chciałem się w tym zatapiać. Wolałem myśleć o ostatnich popołudniach i głębokim głosie, który powodował szybsze bicie mojego serca i to, że potrafiłem uśmiechnąć się.

Wiedziony ciekawością podszedłem do drzwi prowadzących na salę. Wyjrzałem przez małe okienko w poszukiwaniu osoby, o której od rana nie potrafiłem przestać myśleć. Pora lunchu tak jak i śniadania przywiodła dzisiaj niezłą grupę ludzi. Większość z nich to turyści których najbardziej się obawiałem. Wśród klientów znaleźli się też mieszkańcy Sunriver, ale ani jedna ani druga grupa mnie nie interesowała. Szukałem tylko jednej postaci, która jak zawsze zajęła stolik na końcu lokalu. Cameron popijając kawę z kubka, który trzymał obiema dłońmi, wpatrywał się w okno. W pewnej chwili jakby wyczuł, że ktoś mu się przygląda, bo przeniósł spojrzenie na drzwi, przy których stałem i miałem wrażenie jakby coś przeszyło moją duszę, a serce zaczęło bić szybciej.

Położyłem dłoń na piersi niepewny tego co się dzieje. Zacisnąłem palce na koszulce mnąc ją w tym miejscu, ale teraz to nie było ważne. Moje serce wariowało czując dziwne, nagłe zespolenie z mężczyzną, od którego dzieliły mnie drzwi, inni ludzie i przestrzeń paru metrów.

— Dobrze się czujesz? Wezwać lekarza?

Drgnąłem, kiedy usłyszałem głos Kate. Pokiwałem głową i powiedziałem:

— W porządku. Nic mi nie jest. Wrócę do pracy. — Tak też zrobiłem. Zapomniałem o jedzeniu, o wszystkim innym poza niezwykłym uczuciem, podpowiadającym mi, że Cameron wyczuł jak na niego patrzę. Czułem się zdenerwowany, napięty i zaniepokojony.

— Kate powiedziała, że źle się czujesz. — Alma przybiegła chwilę później. W jej oczach odczytałem niepokój i matczyną troskę.

— Czuję się dobrze. Naprawdę. Kate nie powinna cię niepokoić. — Nalałem nowej wody do zlewu, a do niej płynu.

— Powiedziała, że trzymałeś się za pierś.

— Nie mam zawału. Po prostu ci wszyscy ludzie tam mnie zaniepokoili. — Nie chciałem kłamać. Nigdy nie umiałem tego robić i zawsze każdy mnie od razu przejrzał. Tak samo było z kobietą, która dała mi pracę.

— Ludzie czy nasz szeryf? — zapytała.

— Czy pozwolisz, abym nie odpowiadał? — Nie chciałem na nią patrzeć robiąc wszystko by być zajętym.

— To mi wystarczy za odpowiedź. Cam to dobry człowiek. Zostawiam cię samego i błagam zjedz coś.

Kiwnąłem jej głową i poczekałem aż odejdzie, a potem oparłem się dłońmi o zlew i wziąłem kilka głębokich oddechów, by po chwili obejrzeć się na wahadłowe drzwi jakbym oczekiwał, że zobaczę w nich Archera. Pokonując ciekawość czy nadal siedzi przy stoliku, powróciłem do pracy decydując, że później zjem sałatkę, która na mnie czekała. Na razie wolałem zająć się pracą, by postarać się nie myśleć tak dużo i bynajmniej nie chodziło tym razem o przeszłość.

 

*

 

Raz czy dwa razy w tygodniu musiałem udać się na niewielkie zakupy. Może i nie jadłem wiele, ale nie chciałem, aby w lodówce znajdowało się tylko światło. Chleb tostowy, mleko i kilka drobnych rzeczy były podstawą, którą starałem się mieć w domu. Do tego obowiązkowo kawa i chemia do mycia łazienki. Wszystko czego potrzebowałem wypisałem na kartce, by o niczym nie zapomnieć. Nie chciałem wracać się, by coś dokupić. Nie zapomniałem też wpisać kilku butelek wody i kartonu soku.

Z pracy wyszedłem dzisiaj wcześniej i na rowerze udałem się do sklepu wielobranżowego tuż przy wjeździe do Sunriver. Tam mogłem wszystko od razu kupić, a nie kręcić się po mniejszych sklepikach, w których musiałbym mówić osobie, która tam sprzedawała czego potrzebuję. Czasami tak robiłem, jeżeli chciałem kupić tylko jedną rzecz, ale zdecydowanie łatwiej mi było zbierać coś z półek, a potem zapłacić. Zresztą nawet w sklepach samoobsługowych musiałem tak czy owak postarać się znieść obecność innych ludzi. Szczególnie mężczyzn, bo to oni wzbudzali mój niepokój. Kobiety również, ale nie do tego stopnia co osoby mojej płci. Co prawda nikt nigdy mnie nie zaczepiał, ale były rzeczy silniejsze ode mnie.

Zostawiłem rower przed sklepem przypinając go do stojaka, a potem podążyłem do rozsuwanych drzwi wejściowych, które całe były oblepione plakatami informującymi o promocjach. Jakoś nie wierzyłem w te całe promocje. Cena zawsze była ta sama, tylko czasami pojawiała się nad nią karteczka z wyższą sumą, która była przekreślona. Nie wiem czy ktokolwiek się na to nabierał, ale podejrzewałem, że tak, bo inaczej nie stosowano by takich numerów.

Podszedłem do rzędu wózków spiętych razem i do jednego z nich wsunąłem żeton, dzięki czemu odpiąłem łańcuch i mogłem wyruszyć na zakupy. Jak zawsze w sklepie, nawet w tak małym mieście, ludzi było dość dużo. Szczególnie w piątek, bo w weekendy ta sieć miała zamknięte. Niektórzy robili zakupy codziennie. Nie dałbym tak rady. Wystarczyło mi to, że musiałem się męczyć i pokonywać samego siebie by móc coś kupić raz w tygodniu.

Wszedłem w alejkę, która mnie interesowała. Wpatrywałem się w listę by jeszcze raz sprawdzić czy o niczym nie zapomniałem, kiedy wpadłem na kogoś wózkiem.

— Przepraszam — powiedziałem automatycznie, dopiero po chwili spoglądając na osobę, z którą się zderzyłem. Przede mną stał Cameron z wypełnionym do połowy wózkiem. Na sobie miał mundur co znaczyło, że wciąż jest na dyżurze, ale ma przerwę.

— Josh, nie przepraszaj. To ja się zagapiłem.

Znowu inaczej się czułem spotykając go tak w publicznym miejscu, bez psów które zawsze pomagały w naszych spotkaniach. Żałowałem, że dzisiaj nie będziemy mogli pójść na spacer, bo już wczoraj Cameron powiedział, że ma dziś dyżur do północy. Z drugiej strony nie było to takie złe, bo po tym jakie dzisiaj wrażenie we mnie uderzyło wolałem spędzić czas samotnie.

— Nie, to ja patrzyłem na kartkę. — Wskazałem na to co miałem w dłoni. Rozmawiając z nim czułem ucisk na żołądku, jednocześnie chcąc odejść i zostać.

— Mam małą przerwę i postanowiłem zrobić zakupy. Jutro rano postaram się doczyścić zaniedbany po ostatnim sezonie grill — powiedział lekko denerwując się. — Kupiłem wszystko co potrzebne, a i tak mam wrażenie, że o czymś zapomniałem.

Zerknąłem na to co miał w wózku i zobaczyłem tam szczotki, gąbki, trochę przypraw do potraw.

— Trochę tego dużo. Wystarczyłby dobry płyn.

— Płyn. Właśnie, o tym zapomniałem.

Musieliśmy się przesunąć, kiedy kobieta z małym dzieckiem chciała przejść. Tym samym znów się zderzyliśmy wózkami.

— Żałuję, że dzisiaj muszę do późna pracować — odezwał się Archer, kiedy kobieta nas minęła. — Josh, chciałem cię o coś zapytać i przyznam, że trochę z tym zwlekałem. — Z zakłopotaniem potarł dłonią po karku. — W niedzielę moi rodzice urządzają grilla. Będą tylko oni, moje rodzeństwo, Alma i pani Hudson. No i ja. Chciałbym, abyś i ty przyszedł. Moja mama cię zaprasza. Znasz już moją siostrę.

To co usłyszałem bardzo mnie zaskoczyło. W pierwszej chwili gapiłem się na niego jakby właśnie powiedział, że kosmici wylądowali w Sunriver. Dopiero po chwili opamiętałem się i poczułem jak na moje policzki wpełza gorąco z tego powodu, że muszę mu odmówić. Nie wyobrażałem sobie, że będę w stanie pójść do jego domu rodzinnego i czuć się tam dobrze. Nigdzie nie czułem się dobrze. Zaraz jakiś głos we mnie powiedział, że czułem się dobrze spacerując z Cameronem słuchając jego opowieści. To spotkanie było jednak czymś innym. Miała tam być jego rodzina i to mnie przerażało. Bałem się tego jak się zachowam. Nie chciałem być kłopotem.

— Muszę… Dziękuję, ale muszę odmówić.

Pokiwał głową i dostrzegłem, że sprawiłem mu przykrość, ale miałem nadzieję, że to zrozumie. Przeprosiłem go i odszedłem na bok chcąc zabrać się za zakupy, ale zatrzymał mnie jego ciepły głos.

— Ja rozumiem… Gdybyś jednak zmienił zdanie to w razie czego prześlę ci adres. Nie musisz się niczego obawiać.

Nie patrzyłem na niego. Jedynie spojrzałem gdzieś na półkę koło jego ramienia, a potem jeszcze raz go przeprosiłem, sam już nie wiedziałem za co. Czy za to, że nie przyjdę, czy za to, że taki jestem lub czy za to, że on ma jakieś nadzieje wobec mnie, a ja to niszczę. Czym prędzej pożegnałem się z nim i odszedłem. Miałem przecież zrobić zakupy, które stały się jeszcze miej ważne w chwili, kiedy otrzymałem wiadomość od Archera, a w niej adres jego domu rodzinnego.