2020/07/26

Skrawek nadziei - Rozdział 4

Hej Kochani. Na początek chciałabym poruszyć pewien temat. Niespodziewanie wypłynął on na jednym z mediów społecznościowych, a mianowicie pewna osoba pisała do ludzi proponując wymianę ebooków. Ona da choćby ebooki Shikat Tales i moje,  a będzie chciała inne. Mógł być to początek afery, gdyż takie działanie jest nielegalne. Kochani, nie na darmo w moich ebookach piszę pewną notkę, którą wielu z Was może zna. Zacytuję ją tutaj i jest to wersja zaczerpnięta z anglojęzycznych tekstów literatury LGBT: "W przeciwieństwie do książek w papierowej wersji, udostępnianie ebooków to, to samo co ich kradzież. Naruszasz prawo i szkodzisz autorowi udostępniając lub rozpowszechniając elektroniczne wersje książek, w części lub w całości, za opłatą lub za darmo, bez uprzedniej pisemnej zgody właściciela praw autorskich. Pomimo tego, że uwielbiasz dzielić się historiami, które kochasz, jeżeli udostępniasz książki elektroniczne — czy to z dobrą, czy złą intencją — okradasz autora i utrudniasz, a nawet uniemożliwiasz mu to, aby mógł sobie pozwolić na pisanie historii które kochasz."
Ebooków się nie pożycza jak książek papierowych. Tekstów skopiowanych z bloga także nie. Tak, robiłam w przeszłości coś takiego, ale od dawna tego nie robię, bo wiem, jako autorka, co to znaczy. To jest wszystko wyłącznie do dyspozycji osoby, która tekst kupiła. Jeżeli ktoś nie ma możliwości (nie ma możliwości podkreślam, a nie że nie chce kupić), to można napisać do autorów i na pewno znajdzie się sposób na to, aby dostać ebooka. Ja przecież wiele tekstów płatnych publikuję na blogu, bo wiem, że nie każdy może sobie pozwolić na ich zakup. Ale ja jako autorka staram się być dla Was uczciwa i uczciwa jestem wobec innych autorów. Nie pożyczam ebooków. Tekst pisze się ciężko. Nawet coś krótkiego to często droga przez mękę. My autorzy, chcemy zarobić parę groszy. Nie obłowimy się na tym, nie wybudujemy za to willi, ale mamy możliwość, aby pisać. Może teraz rzadziej piszę, ale mam też swoje prywatne życie. Ostatnio remont zabrał mi wszystkie siły, ale powoli wracam do pisania Partnerów 2. Staram się i Wy starajcie się również. Nie pożyczajcie ebooków. Skopiowaliście tekst z bloga? Proszę bardzo, też tak robiłam, bo nie lubię czytać opowiadań na blogu, wolę je w pliku, ale to jest też plik tylko dla Was. :)

Teraz już zapraszam na rozdział i dziękuję za komentarze. :)



JOSH

Uderzenie. Ból. Krew. Słowa.
— Jesteś nic nie wart. Jesteś gównem.
Poniżanie. Sianie niepewności. Krzyki.
— Nic nie umiesz! Do niczego się nie nadajesz!
Mój płacz. Kolejne ciosy. Nowy ból.

Obudziłem się z krzykiem, zlany potem i łzami płynącymi po policzku. Mój oddech był taki, jakbym przebiegł maraton. W piersi czułem znajomy ból. Nie miał nic wspólnego z zawałem. Wiązał się z tym, że ktoś komu ufałem, rozerwał mnie na strzępy. Zniszczył tego kim byłem dawniej. Wystarczyło na to tak niewiele czasu.
Wziąłem kilka głębokich oddechów i otarłem dłońmi łzy. Miałem świadomość tego, że już nie zasnę i nawet nie chciałem tego. Sen ponownie porwałby mnie w kolejny koszmar. Poza tym kiedy spojrzałem na telefon ujrzałem godzinę, o której i tak musiałem wstać, aby wyrobić się ze wszystkim i pójść do pracy. Kusiło mnie by tego nie robić. Zostać tutaj gdzie jestem. W swojej kryjówce, z dala od innych. Alma by jednak po mnie przyszła. Mogła pozwolić mi ukryć się przez dzień, ale nie przez kolejny. Ta kobieta dawała mi siłę, nie litowała się nade mną. Nie wiedziała niczego o mojej przeszłości, ale robiła wszystko bym o niej zapomniał. Tego zrobić nie mogę. Gdybym zapomniał to on by mnie dopadł. Wiem, że mnie szuka i ściga. Mogłem zmieniać nazwisko, ale wiedziałem, że on w końcu mnie znajdzie.
Wyniesienie się z tego miasta byłoby dobrym pomysłem. Szczególnie, że zbyt dużo turystów tutaj przyjeżdżało. Ktoś mógłby mnie zobaczyć, ktoś kto znał mnie i jego. Wtedy byłoby za późno na wszystko. Bywały też takie dni, że chciałem, aby to zrobił. Wiedziałem, że mnie wtedy zabije, ale w końcu odpocząłbym od mojej egzystencji i samego siebie. Mimo chęci na to i tak walczyłem. Uciekałem przez ostatnie dwa lata od człowieka, który okazał się zły. W chwili kiedy go poznałem na imprezie sylwestrowej w klubie, do którego wybrałem się z grupą przyjaciół, wydawał się inny. Wtedy nie wiedziałem, że miał dwie twarze.

Dwa i pół roku temu

— Josh, dawaj nam tu kolejne piwska, bo te się kończą — zawołał z daleka mój przyjaciel, Will.
— Już, już niosę. Cierpliwości. Mógłbyś podnieść tyłek i mi pomóc. — Postawiłem kufle pełne piwa na stoliku. Nie było dla mnie trudne przeniesienie przez tłum kilku szklanek. Dorabiałem jako kelner w jednej z restauracji i nie takie rzeczy musiałem nosić.
— Znając jego szczęście wszystko po drodze wylałby na siebie — powiedziała Heather dając sójkę w bok Willowi, który był jej chłopakiem.
— Nie wylałbym.
— Wylałbyś, bo jesteś niezdarą. Kto rano strącił z szafki cały garnek z wodą? Dobrze, że była zimna.
Zaśmiałem się tak samo jak reszta mojego towarzystwa. Usiadłem przy stoliku obok moich przyjaciół. Niektórych poznałem na studiach, ale dwójka z nich, właśnie Will i Heather miałem wrażenie, że jest ze mną od zawsze. Poznałem ich w pierwszej klasie liceum i już się nie rozstaliśmy. Cieszyło mnie to, że szybko zawarli znajomość z Gilbertem, Simonem oraz z Virginią, która w tej chwili śledziła wzrokiem jedną z dziewczyn siedzącą przy barze.
— Idź i zagadaj do niej — poradziłem, wrzucając do ust kilka orzeszków.
— A jak kogoś ma?
— To odmówi. Poza tym to tylko taniec.
Virginia uwielbiała tańczyć. Kilka razy w tygodniu chodziła na lekcje tańca i raz nawet startowała w jednym z tych programów telewizyjnych szukających nowych talentów. Zajęła trzecie miejsce i była z tego bardzo dumna.
— Tylko taniec, mówisz? — Wstała, poprawiła swoją błyszczącą, czarną sukienkę, po czym usiadła. — Nie mogę. Poczekam jeszcze chwilę.
— Jak chcesz, ale gdybym był tobą, to bym ją zaprosił do tańca. — Upiłem łyk piwa krzywiąc się, bo nie mieli mojego ulubionego i wziąłem takie jakie chcieli inni.
— Tak? To może zaprosisz jakiegoś faceta — odparowała.
— Nie ma tu dla mnie tego, z którym chciałbym zatańczyć.
— On szuka ideału — wtrącił Gilbert rozsiadając się wygodnie i obserwując dziewczyny. — Czy one wszystkie to lesbijki? Może któraś jest Bi, a może jakaś by chciała spróbować z facetem. Ałć. — Schylił się kiedy dostał po głowie od Virginii. — Za co?
— Kretyn. Czy ty zawsze musisz myśleć przyrodzeniem? Dlaczego połowa z was hetero facetów myśli, że każda na niego poleci. Nawet lesbijka?
Po jej słowach wywiązała się dyskusja tej dwójki, a ja się odłączyłem. Znałem doskonale ich argumenty i nie zamierzałem tego ponownie słuchać. Rozejrzałem się po klubie, w którym tego roku spędzaliśmy sylwestra. Nie miałem problemów, by namówić moich, w większości, hetero przyjaciół, abyśmy zabawili się w klubie LGBTQ. Miałem to szczęście, że trafiłem na wspaniałych ludzi, który nie mieli problemów z moją orientacją. Co więcej, nieraz próbowali mnie swatać, ale ja szukałem mojego księcia z bajki. Do tej pory spotykałem się z kilkoma chłopakami, ale były to tylko małe przygody nic co można by nazwać poważnym związkiem. Szukałem takiego mężczyzny, do którego moje serce zacznie śpiewać, kiedy go zobaczy. Mojego wymarzonego ideału. Na moje nieszczęście do tej pory na nikogo takiego nie trafiłem.
Poszedłem po jeszcze jedną kolejkę piwa. Składałem zamówienie, kiedy ktoś ogłosił, że do północy zostało dwadzieścia minut. Uśmiechnąłem się, bo niecierpliwie czekałem na koniec tego roku. Nie wydarzyło się w nim nic ciekawego i liczyłem, że nowy przyniesie mnóstwo interesujących rzeczy. Podziękowałem barmanowi odbierając tym razem tylko trzy kufle z piwem. Simon oraz dziewczyny spasowały. Zresztą dostrzegłem, że Virginia w końcu nabrała odwagi i zaprosiła do tańca dziewczynę która jej się podobała.
Manewrując pomiędzy dobrze się bawiącymi klientami klubu ponownie uważałem, aby nie rozlać piwa. Potrąciłem bardzo kolorowego chłopaka, który miał na sobie tak przeróżne odcienie ubrań, że mieniły mi się w oczach. Włosy pomalowane miał w kolory tęczy i fantastyczny makijaż. Mojemu byłemu facetowi nie podobało się to, że chłopaki noszą makijaż, ale ja nie miałem nic przeciw. Niektórym to pasowało. Pozdrowiłem tego chłopaka, bo nieraz widywałem go w klubie. Zapatrując się na niego wpadłem na kogoś innego. Spojrzałem najpierw na szeroką pierś, na której znajdowało się moje piwo, a potem spojrzałem w górę. Bardzo w górę. W pierwszym momencie miałem wrażenie, że mężczyzna ma ponad dwa metry wzrostu. Nie miał tyle, ale wydawał się bardzo wysoki, mimo że ja sam nie byłem niski. Miałem metr osiemdziesiąt i byłem z tego dumny. Aczkolwiek mój tata nadal był ode mnie wyższy. Zakodowałem sobie w głowie, aby o północy, kiedy wypiję szampana z przyjaciółmi i złożę im życzenia, zadzwonić do rodziców, którzy wraz ze znajomymi i rodziną spędzali tę noc przed telewizorem.
— Przepraszam. Zapłacę za pranie koszulki — powiedziałem spoglądając w ciemne oczy tego na kogo wpadłem.
— Nie trzeba, bo to mój szczęśliwy wieczór. — Nieznajomy odezwał się tak głębokim i niskim głosem, że poczułem go w całym ciele. Rozważałem nawet jakbym się czuł słysząc go, będąc z tym mężczyzną w łóżku. Uwielbiałem seks i rzadko go odmawiałem. Tak rzadko, że zdarzyło się to tylko dwa razy. Za pierwszym razem chłopak mi się nie podobał, za drugim był w związku, a ja nie byłem z tych, którzy pchają się do łóżka komuś zajętemu.
— Szczęśliwy? — zapytałem flirtując. To również uwielbiałem robić. — Co cię tak uszczęśliwiło?
— To, że spotkałem ciebie — odpowiedział, a moje serce zaśpiewało tak jak zawsze tego pragnąłem.
— To faktycznie masz szczęście.
— Zatańczysz ze mną? — zapytał, a ja nie odmówiłem. Natychmiast pozbyłem się szklanek i poddałem się urokowi oraz przyciąganiu jakie poczułem do niego.
Tańcząc z nim, objąłem go za szyję i przycisnąłem ciało do jego ciała. Poczułem jak cały świat wokół nas znika. Ciemne oczy patrzyły na mnie adorując i jakby nie widząc innych mężczyzn. Byliśmy tylko ja i on.
— Gdzie byłeś całe moje życie? — zapytał w tanim podrywie, ale działało to na mnie.
— Czekałem na ciebie — odparłem w chwili kiedy wybiła północ.
Wszędzie wokół strzelały korki od szampanów, rozlegały się gwizdy, opadały srebrno-złote konfetti i każdy składał sobie życzenia. Natomiast ja tańczyłem znajdując się w silnych ramionach, najprzystojniejszego faceta na świecie i czułem, że wkroczyłem w bajkę opowiadającą o wielkiej miłości.
— Chcę spędzić z tobą życie — powiedział w pewnej chwili, tuż przed tym zanim pierwszy raz mnie pocałował.

Obecnie

Wzdrygnąłem się z obrzydzeniem na to wspomnienie. Wtedy byłem taki głupi, zaślepiony i zakochany. Wierzyłem, że spotkałem miłość swojego życia. Niestety moja bajka, szybko stała się koszmarem. Czymś przed czym uciekałem, a co mnie cały czas goniło, prześladowało. Tak samo jak ten, który mnie złamał.
— Nie myśl, przestań — skarciłem siebie.
Sprawdziłem jeszcze raz godzinę i naprawdę musiałem wstawać. Powoli wysunąłem się z mojego posłania i spojrzałem na nietknięte łóżko, na którym sypiali normalni ludzie. Potem przeniosłem wzrok na miejsce gdzie spałem i czułem się bezpiecznie. Mogłem śmiało powiedzieć, że wróciłem do szafy. Tylko jeżeli o mnie chodziło miało to inne znaczenie. Na jej dnie leżały dwa koce przykryte prześcieradłem i poduszka. Trzecim kocem obleczonym w poszwę przykrywałem się i to był mój zakątek. Sypiałem w szafie, bo tylko w takim miejscu byłem w stanie zasnąć. Tylko tu się mogłem ukryć. Ściana szafy chroniła moje plecy i nigdy nie spałem do niej przodem. Czasami przymykałem drzwi, ale tej nocy tego nie zrobiłem.
Poszedłem do łazienki, w której wykonywane czynności zajęły mi piętnaście minut. Dawniej tak nie było. Długo potrafiłem stać przed lustrem układając włosy czy goląc się. Teraz wystarczyła mi na to chwila. Robiłem wszystko jak najszybciej, by jak najkrócej na siebie patrzeć. W kuchni przygotowałem jedną kanapkę, której zjadłem tylko połowę. Oberwałbym za to od Almy. Będzie pytać czy jadłem śniadanie, a ja powiem, że tak. Ona uda, że mi uwierzy, a potem wmusi we mnie posiłek.
Wypiłem odrobinę kawy, ale jak zawsze nie czułem jej smaku. Denerwowałem się tego dnia bardziej niż wcześniej. Przyczyną był szeryf, który od wczoraj nie mógł opuścić mojej głowy. Kiedy nie uderzały we mnie wspomnienia z przeszłości, myślałem o nim. O tym co czułem, kiedy pojawił się przed moim domem. O jego ciepłym głosie i oczach pałających dobrocią. Mimo tego i tak się go bałem, więc nie mogłem wpuścić Archera do domu, a nawet poprosiłem go, aby odszedł. Choćby miał najlepsze intencje nie potrafiłem zaufać.
Czasami były momenty, że chciałem być dawnym sobą, przynajmniej częściowo. Może wtedy byłbym w stanie pozwolić sobie na bliskość z kimś, choćby na zwykłe objęcie. Bardzo mi tego brakowało.

*

Wyszedłem z domu rozglądając się uważnie. Może popełniłem błąd wynajmując dom z dala od zabudowań miasta, bo każdy znając moją sytuację radziłby coś innego. Wśród grupy jest się bezpiecznym. Problem w tym, że nigdzie się tak nie czułem, więc wolałem oddalenie. Przynajmniej żaden sąsiad mi nie przeszkadzał próbując się zaprzyjaźnić.
Miałem rower, ale zostawiłem go wczoraj pod barem Almy, więc czekało mnie przejście piechotą do pracy. Nie przeszkadzało mi to, bo czasami tak robiłem. O siódmej rano, były dni, kiedy zaczynałem pracę po dziewiątej, Sunriver dopiero budziło się do rozpoczęcia nowego dnia, więc na ulicach nie było zbyt wielu ludzi. Kiedy czułem się dobrze, lubiłem iść spacerkiem i obserwować okolicę. Nieraz zdarzyło mi się dostrzec wiewiórkę wspinającą się po drzewie. Siadała na gałęzi i patrzyła na mnie nie ruszając się. Bała się mnie nie wiedząc, że nie zrobię jej krzywdy. Sądziła, że każdy człowiek jest zagrożeniem. W tym po części byliśmy podobni, ale po części też różniliśmy się. W przeciwieństwie do niej zdawałem sobie sprawę z tego, że nie każdy człowiek jest zły.
Minąłem ulicę, przy której stały jednorodzinne domy. Potem kolejną aż dotarłem do centrum miasteczka. Tutaj już zaczynało tętnić życie. Ludzie otwierali swoje zakłady oraz sklepiki. Przechodząc koło piekarni poczułem dolatujący do mojego nosa zapach, który nęcił i kusił każdego. Mnie rzadko. W każdą sobotę kupowałem tutaj trzy bułeczki jagodowe i wystarczyły mi na cały weekend. Często byłyby jedynym posiłkiem, gdyby znowu nie wtrącała się w to Alma. Ta kobieta była bezcenna. Tak jak moja mama. Zabolało mnie serce, gdy o niej pomyślałem. Robiło tak za każdym razem. Nie mogłem się z nią skontaktować, dowiedzieć się tego co u niej, u taty i mojego brata. Johnny pewnie już skończył liceum. Nawet na pewno, bo miał już dwadzieścia lat. Czy poszedł na studia? Nie był zdecydowany co do tego.
— Buck, wracaj tutaj!
Usłyszałem za sobą krzyk nastolatki i przystanąłem odwracając się. W moją stronę biegł duży owczarek berneński. Znałem się na rasach, bo bardzo kochałem psy i miałem dużo książek o nich. Za nim biegła może z trzynastoletnia dziewczyna.
— Buck, wracaj, musimy iść do domu! — wołała.
Pies jednak nie zamierzał jej słuchać, a ja zrobiłem coś czego się po sobie nie spodziewałem, stanąłem na drodze tego psiego wielkoluda. Próbował przede mną zahamować, ale był tak rozpędzony, że wpadł na mnie, a po chwili straciłem równowagę i wylądowałem na tyłku. Jęknąłem boleśnie, a potem pies zaczął lizać mnie to twarzy. Uśmiechnąłem się, co nie zdarza mi się często, i wsunąłem palce w długie futro owczarka.
— Buck, co ty robisz? — Nastolatka przybiegła do nas cała zdyszana. Oparła ręce o kolana i popatrzyła na nas. — Przepraszam, że przewrócił pana. Nie wiem co mu się stało. Zawsze mnie słuchał. Wyszłam z nim na spacer i już miałam wracać, a on nagle postanowił mi uciec — tłumaczyła. — Przepraszam.
— Nic się nie stało — powiedziałem nadal siedząc na chodniku z psem znajdującym się na mnie. — Mogłem go za to poznać. — Czułem się dobrze. Zwierzęta zawsze mnie uspokajały, a nastoletniej dziewczyny nie bałem się. — I nie mów do mnie na „pan”. Czuję się staro.
— Aha, to dobrze. To znaczy, że nic się nie stało. No i, że mogę ci mówić na „ty”. Masz na imię Josh, tak? — Nie czekając na odpowiedź kontynuowała: — A ja jestem Emma, a to jest Buck. Następnym razem, Buck, pójdziesz na smyczy. — Pogroziła mu palcem. Burza rudych loków zafalowała wokół jej twarzy.
— Pewnie zobaczył kota i chciał go gonić. Pieszczoch z ciebie. Fajny jesteś, co? Fajny, fajny — gruchałem do psa, który doskonale znał to słowo, bo pomachał mocniej ogonem i znów próbował mnie polizać.
— Możliwe. Lubi gonić koty. Na szczęście ich nie krzywdzi. I patrz. On rzadko chce ludzi całować w przeciwieństwie do Blue. Polubił ciebie.
Jeszcze raz potarmosiłem psa po futrze i odepchnąłem go by móc wstać. Moja kość ogonowa, na którą spadła znaczna część uderzenia, dała o sobie znać.
— Też go polubiłem. Buck — powiedziałem do psa — twoja pani chce wracać do domu. — Pies wsunął łeb pod moją rękę żądając głaskania.
— Nie szłabym tak szybko, ale muszę iść do szkoły. Na szczęście już zbliża się jej koniec. Jego wzięłam na poranny spacer, a mój brat zajął się Blue. To nasza suczka. To border collie chociaż nie tak do końca, bo to mieszanka. Wzięliśmy ją ze schroniska. A tego — mówiąc to, pogłaskała psa — mój starszy brat uratował z jednej z tych hodowli, gdzie traktują suki jak rzeczy, zmuszając je do płodzenia maluchów, bo liczy się tylko kasa. Był chudym, głodnym szczeniakiem. Do tego zarobaczonym. Ma teraz dwa lata, a Blue pięć. Ale za dużo gadam. Jak zawsze. O psach mogę mówić godzinami. W przyszłości chcę zostać weterynarzem. — Wyciągnęła rękę w moją stronę, a mnie mocniej zabiło serce, ale przecież nie mogła mnie skrzywdzić. Podałem jej swoją dłoń, którą uściskała. — Dziękuję, bo goniłabym go przez całe miasto. — Puściła moją dłoń. — Miło było cię poznać. Znikam, bo jeszcze rodzice pomyślą, że chcę iść na wagary.
— Nara — pożegnałem się z nią i przez chwilę patrzyłem jak nastolatka oddala się z psem idącym przy jej nodze. Coś do niego mówiła, ale nie słyszałem co.
Uśmiechnąłem się, a potem odwróciłem i zamarłem. Po drugiej stronie ulicy stał szeryf przyglądając mi się. Uśmiechnął się do mnie i skinął głową. Zrobiłem to samo, a potem uciekłem do baru Almy.
Moja szefowa stała za barem wycierając go i ustawiając patery z deserami na ladzie. Przywitałem się z nią idąc na zaplecze, by zniknąć, bo zaraz otwierała i bałem się, że szeryf tutaj przyjdzie, ale jej głos zatrzymał mnie.
— Widziałam co się stało. Z tobą w porządku?
— Tak. Tylko moja duma ucierpiała. Nie boję się psów.
— To było widać. Buck to świetny pies.
— Tak. Na pewno. Przygotuję się do pracy.
— Mamy jeszcze chwilę. Nawet Kate nie ma. Jadłeś śniadanie?
— Kanapkę — odpowiedziałem.
— Pewnie znów uszczknąłeś tylko kawałek. Chodź, podtuczymy cię trochę. — Zostawiła swoją pracę i razem weszliśmy na zaplecze, gdzie czekał już na mnie przygotowany lekki posiłek, bo wiedziała, że nic innego z rana nie przełknę.
W tamtej chwili, kiedy po umyciu rąk zasiadłem przy małym stoliku, by zjeść sałatkę owocową i kawałek bułki z masłem, pomyślałem, że kiedy siedziałem na chodniku z proszącym o pieszczoty psem, przez tę krótką chwilę czułem się jakbym był dawnym sobą. Szkoda, że tak nie mogło już zostać.

2020/07/19

Skrawek nadziei - Rozdział 3

Dziękuję za komentarze. :)

Cam

Nigdy nie miałem nic przeciwko trudnym sytuacjom, ponieważ lubiłem stawiać im czoło. Lubiłem wyjaśniać problemy, rozwiązywać je, odgadywać zamiary ludzi, próbować odczytywać to jak się zachowają, co zrobią. Dawało mi to dużą satysfakcję. Szczególnie przydatne było to w moim zawodzie. Nijak jednak nie potrafiłem rozwikłać zagadki, która miała na imię Josh. Denerwowało mnie to i niepokoiło. Owszem nie byłem głupi i domyślałem się, że musiał przeżyć coś strasznego, ale nie wyjaśniało to jego zachowania. Znałem ludzi, którzy przeszli przez piekło i podnosili się z tego. On mi wyglądał na kogoś kto w dalszym ciągu upadał.
W dodatku zachowywał się jakby nie chciał nawet, aby na niego patrzono. Całe jego ciało mówiło, by się do niego nie zbliżać, podczas gdy ja tego pragnąłem. Nie chciałem się poddać, bo w swoim życiu już raz to zrobiłem i przegrałem. Wiem jednak, że w chwili kiedy zawalczyłbym o serce Josha, zderzyłbym się z tym wszystkim czym jest, co go męczy. Nie obawiałem się tego, bo byłem na tyle silnym facetem, że przetrwałbym to. Bardziej obawiałem się, że pomimo walki jaką bym podjął on i tak by mnie odepchnął, a wtedy to ja mógłbym upaść. Nie wiem czy wtedy moje serce nie pokryłoby się lodową skorupą i na zawsze odepchnąłbym od siebie coś co nazywa się miłością. Było coś w tym chłopaku, że nie znając go czułem ogromne uczucia, które we mnie wzbudzał.
— On jest chodzącą zagadką — wymamrotałem.
— Kto jest chodzącą zagadką? — zapytała Estera Archer, będąca moją matką.
Przymknąłem powieki, bo za późno zorientowałem się, że na ganku nie jestem już sam. Spojrzałem na matkę, która była piękną kobietą o błyszczących, zawsze wesołych szarych oczach. Rude włosy poprzetykane białymi pasmami związała w długi warkocz, który sięgał jej pasa. W uszach miała wielkie srebrne koła, z którymi nigdy się nie rozstawała. Ubrana była w spodnie kończące się tuż za kolanami i bluzkę w kwiaty. Jej stopy zdobiły równie kolorowe klapki. Odkąd pamiętałem uwielbiała ubierać się kolorowo. Uważała, że ponure stroje sprawiają, że człowiekowi robi się smutno. Posunęła się nawet do tego stopnia, że chciała nasze szare policyjne mundury zamienić na coś pełnego barw, ale na całe szczęście nikt się na to nie zgodził. Nie wyobrażałem sobie, że chodzę w zielono czerwonym mundurze pełnym kwiatów. Aż wzdrygnąłem się na to wspomnienie.
Moja mama uwielbiała kwiaty. Miała do nich przedziwny dar. W jej obecności, w jej dłoniach, nawet umierający kwiat powracał do życia. Gdybym jakiś wziął do domu natychmiast by padł, bo zapomniałbym go podlać. Wychowałem się w domu, w którym po dzień dzisiejszy wszędzie wokół rosły rośliny. Wystarczyło jedynie zbliżyć się do tego domu, by dostrzec wazony, misy, dzbanki, w których rosły kwiaty tak wielu barw, że od patrzenia na nie kręciło się w głowie. Pół ogrodu zagospodarowane było na kwiatowe poletko, które zmieniało się tak, jak wymieniały się pory roku.
— Kto jest chodzącą zagadką? — powtórzyła pytanie. — I dlaczego nie wejdziesz do środka?
— Zamyśliłem się, mamo. — Nie chciałem odpowiadać na jej pierwsze pytanie, ale była osobą, która nie lubiła unikania odpowiedzi na cokolwiek. W dodatku zawsze mówiła to co myślała. Dlatego też nie przepadała za osobami, których usta mówiły jedno, a tak naprawdę myśleli o czymś innym. Ukrywanie czegoś zawsze uważała za kłamstwa, których nie akceptowała. Uważała, że otwartość to pierwszy stopień do sukcesu.
— Zamyśliłeś. Już chwilę temu wołałam cię z kuchni, ale nie mogłam przyjść, bo właśnie wyciągałam chleb z piekarnika. Mam nadzieję, że zostaniesz na obiedzie. Chodź do kuchni, bo mam jeszcze zupę na gazie. Porozmawiamy zanim wróci tata.
— Właśnie, a gdzie on jest? Mam nadzieję, że uważa na swoją nogę — dodałem wchodząc za rodzicielką do przestronnego przedpokoju skąd kilkoro drzwi prowadziło do różnych pomieszczeń. Drzwi do kuchni były otwarte. Na cały dom roznosił się zapach rozmarynu i innych przypraw, które zawsze towarzyszyły gotowaniu mojej mamy.
Weszliśmy do dużego, jasnego pomieszczenia, w którym żółte ściany rozświetlały wszytko wokół. Pośrodku kuchni stał owalny stół na osiem krzeseł, który przykryty był serwetą wykonaną szydełkiem. Moja mama uwielbiała robić takie rzeczy i sprzedawała je paniom z miasta, a nawet w Internecie.
Kuchnia była utrzymana w starym stylu, gdyż pod jedną ze ścian stał stary piec kaflowy wraz z paleniskiem i częścią nad nim, na której się gotowało. Piec już od dawna nie działał, ale rodzice nie chcieli się go pozbyć. Wkomponowali go w wystrój pomieszczenia, pomimo że wszystkie sprzęty tutaj były nowoczesne, lśniące i z pozoru wydawały się w ogóle nie współgrać z przeszłością. Na parapetach stały doniczki z ziołami i szklane wazony ze ściętymi kwiatami. Dwa okna wpuszczały teraz mnóstwo popołudniowego słońca, które chyliło się ku zachodowi.
— Uważa? Coś ty. Powiedział, że skręcenie kostki nie może go powstrzymać przed spacerami. Potem narzeka, że go boli. A nie ma go, bo poszedł na wywiadówkę.
— Zawsze ty chodziłaś. — Przez to, że rok szkolny u nas zaczął się o trzy tygodnie później, z powodu remontu i braku miejsca na prowadzenie lekcji, uczniowie nadal musieli chodzić do szkoły, pomimo że dla innych już nastały wakacje. Nikt nie był z tego zadowolony. Poza mną moi rodzice mieli jeszcze bliźniaki, które urodziły się, gdy moja mama skończyła trzydzieści siedem lat. Ciąża ją zaskoczyła, ale wszyscy z niecierpliwością oczekiwaliśmy tego czasu, aż na świat przyjdzie moje rodzeństwo. Oboje mieli teraz po trzynaście lat, a ja byłem o dziewiętnaście lat od nich starszy i czasami czułem się tak jakbym był ich ojcem.
— Tak, ale nie chciał zostać i gotować. Jak on to powiedział… — Postukała palcem w usta. — A tak… Powiedział, że przy staniu nad kuchenką noga go bardziej boli niż od spacerów.
Zaśmiałem się. Mój tata zawsze robił wszystko byle tylko nie gotować. Zdarzało mu się jednak to robić, kiedy mama szła do pracy, a on zostawał w domu. Pamiętam jak raz wpadła do nas sąsiadka zastając go przy tym jak robił ciasto na makaron. Jeszcze tego samego dnia całe miasto usłyszało jak to Gregory Archer pomaga żonie i jaki to dobry mężczyzna. Przez tydzień chodził dumny jak paw. Pomimo tego już nigdy więcej nie zabrał się za robienie makaronu. Jedyną potrawą jaką przyrządzał, było jego piekielne chili.
— Jak chcesz to w lodówce jest piwo, weź sobie. — Zamieszała zupę, a ja wziąłem się za nakrywanie do stołu. Na piwo nie miałem ochoty. — A gdzie młodzież?
— Wywiało ich z domu jak tylko wrócili ze szkoły. Emma pewnie jest u koleżanki, a Lucas zabrał psy i włóczy się po mieście z kolegami. Ale, ale nie zawrócisz mi głowy czymś innym. Zupa się gotuje, chleb upieczony, więc mam chwilę. Mów. Znam cię nie od dzisiaj, Cam. Widzę, że coś jest nie tak.
Odłożyłem nierozłożone talerze na stół i poszedłem do lodówki po butelkę piwa, nagle nabierając na nie ochoty. To dało mi czas na ułożenie sobie w głowie słów, które miałem wypowiedzieć. Otworzyłem butelkę i nie usiadłem przy stole, ale oparłem się o jedną z szafek.
— Znasz Josha Finleya, prawda?
— Nie osobiście, ale widziałam go kilka razy. Śliczny chłopak. Alma trochę mi o nim opowiedziała. Jest grzeczny, uczynny, ale boi się ludzi.
— Bardzo się boi. — Podrapałem etykietę na butelce. — Dzisiaj, kiedy za namową Almy przyszedł na posterunek pomóc nam przy komputerach, wszystko było w porządku, do czasu kiedy moi chłopcy nie wrócili z patrolu. Wydawało się, że nic takiego się nie dzieje do chwili, kiedy Josh wstał i wybiegł z posterunku. Chciałem go dogonić, bo wypisałem już czek za jego pracę, ale był szybki. Zamierzałem pójść do domu, który wynajął, ale kiedy zadzwoniłem do Almy powiedziała, aby dać mu już dzisiaj spokój.
— Ma rację. Chłopak źle zareagował i nie warto go męczyć — powiedziała i wpatrzyła się w jeden ze swoich kwiatów. — Musi być bardzo samotny, społecznie nieprzystosowany jeżeli taki oddźwięk miała wasza obecność.
— Wydaje mi się, że coś złego stało się w jego życiu i nie jest w stanie sobie z tym poradzić. W dodatku otoczył się grubym murem…
— Chroni siebie — rzuciła przerywając mi to co chciałem powiedzieć. — Do takich osób trzeba podejść powoli. Niełatwo ufają. — Popatrzyła na mnie ze zmarszczonymi brwiami i bałem się tego jakie pytanie może paść z jej ust. Na szczęście szczekanie psów i głośne odgłosy kroków osób wchodzących na ganek skutecznie jej to uniemożliwiły.
Do kuchni wpadł owczarek berneński, a za nim border collie w kolorze blue merle.[1] Oba zaczęły mnie obskakiwać. Ich ogony zamiatały powietrze robiąc wiatr koło moich nóg. Odłożyłem piwo i ukucnąłem, aby przywitać się z psiakami. Buck, którym był owczarek berneński polizał mnie po ręce, a Blue próbowała dać mi buziaka w policzek.
— Dobrze, już dobrze. Jestem cały wasz i też was kocham. — Uściskałem i pogłaskałem je, po czym dały mi spokój.
— Tęsknią za tobą. Rzadko do nas zaglądasz. — Mama jak zwykle podłapała temat, którym jak zawsze było to, by mnie namówić na codziennie wizyty.
— O hej, brat. — Emma weszła do kuchni niemalże tańcząc. Jej rude loki owijały się wokół okrągłej twarzy, jakby żyły własnym życiem. Za nią pojawił się Lucas, który miał ciemne włosy jak ja, czy nasz tata. Bardzo różnił się od siostry bliźniaczki z wyglądu, ale charaktery mieli takie same. Raczej mógłbym śmiało rzec, że oboje byli nastoletnimi diablętami, których wszędzie było pełno. Nie usiedzieli pięciu minut w jednym miejscu.
Lucas podszedł do mnie dając mi na powitanie żółwika.
— Fajnie, że wpadłeś to może tata nie będzie się na nas wydzierał.
— A ma do tego powody? — zapytała mama odstawiając gar zupy.
Tym razem w kuchni pojawił się mężczyzna o szerokich barach, ciemnych włosach przyprószonych dość mocno siwizną. W dłoni trzymał dwie kartki, które podał żonie, a potem przywitał się ze mną i spojrzał na bliźniaków.
— Wydzierał się nie będę, ale porozmawiamy przy stole o tym jak dużo macie ocen do poprawienia. Nie wiem czy zdążycie w ciągu trzech dni, które dzielą was od zakończenia roku szkolnego. Porozmawiamy też o tym dlaczego Lucas wziął się za palenie papierosów i o tym kto pani Swepper wylał na krzesło klej, na który usiadła — mówiąc to spojrzał na córkę.
Moje rodzeństwo popatrzyło na mnie błagalnym wzrokiem bym ich ratował. Wzruszyłem jedynie ramionami.
— Nie pomogę wam. Jestem gliną, stoję na straży prawa, a wy je złamaliście. Powinienem was aresztować. Przyklejenie pani Swepper do krzesła to poważne wykroczenie.
— Ale nikt jej nie lubi. Każdemu daje tylko pały jak ma zły humor — jęknęła Emma wyciągając z lodówki jogurt, ale mama zabrała go jej, odstawiając kubek ponownie na półkę.
— Obiad czeka, a nie najesz mi się teraz i potem zupy nie zjesz. Poza tym nie myśl, że ujdzie ci płazem to co zrobiłaś. Nie robi się takich rzeczy nawet tym nauczycielom, których się nie lubi. Trzeba się szanować, ile razy wam to powtarzałam? Pomyślę nad waszą karą. Miesiąc bez komputera czy telefonu…
— Mamo, ale komputera potrzebujemy do nauki — rzuciła moja siostra.
— Telefonu potrzebujemy do kontaktu z wami — dodał mój brat.
Obserwując to wszystko upiłem kolejny łyk piwa i uśmiechnąłem się. Lubiłem swoją rodzinę. Zawsze też byłem rodzinnym człowiekiem. Moje myśli podążyły w stronę Josha. Czy on miał rodzinę? Skąd pochodził? Może powinienem poszukać informacji o nim. Parę razy przychodziło mi to do głowy, ale nigdy się na to nie zdobyłem. Wolałbym aby sam mi o sobie opowiedział. Zaczynałem jednak wierzyć, że to się nigdy nie wydarzy. Jak miałem zdobyć jego zaufanie? Jak zbliżyć się do kogoś kto tego nie chce?
— Myjemy ręce i łapy — powiedziała moja mama, zwracając się również do psów, które gotowe na posiłek, a raczej na to co ktoś wrzuci im do pyska, kiedy będą czekać pod stołem, machały ogonami i węszyły w powietrzu — a potem nakrywamy do stołu. Nad waszą karą pomyślimy z ojcem. — Na jej słowa moje rodzeństwo zaczęło protestować, a ja ponownie się roześmiałem.
Dobrze było być w domu wśród bliskich.

*

Cała paleta barw rozlała się na okolicę podczas zachodu słońca. Chmury zyskały ciepłe kolory, gdy słońce powoli dosięgało linii horyzontu. Pięć minut temu pożegnałem się z rodziną, a teraz jechałem krętą drogą w kierunku domu Josha Finleya. Moja mama potępiłaby to co chciałem zrobić, ale coraz bardziej męczyła mnie sytuacja z dzisiaj. Znalazłem doskonałą wymówkę niespodziewanej wizyty, którą był pozostający w mojej kieszeni czek.
Ominąłem dom pani Hudson i jej kilku sąsiadów. Na ulicy panowała cisza, tylko czasami gdzieś zaszczekał jakiś pies. Skierowałem SUV-a w boczną uliczkę, która prowadziła dalej na farmę braci Whings. Mnie interesował jednopiętrowy dom oddalony o kilka metrów od zabudowań Sunriver. Miał niebieskie okiennice, które wieczorem wyglądały na dużo ciemniejsze. Na werandę, na której stała huśtawka, prowadziły trzy schodki. Zaparkowałem na poboczu, będąc pewny, że jeżeli Josh był w domu na pewno już usłyszał silnik. Przez chwilę nie wysiadałem, ale musiało to dziwnie wyglądać i nie chciałem, aby chłopak się mnie bał.
Podszedłem pod jego dom dostrzegając, że w jednym z okien poruszyła się firanka. Odetchnąłem i wszedłem na werandę. Małe dzwoneczki umieszczone na ścianie dzwoniły dźwięcznie poruszane lekkim wiatrem. Na dworze robiło się coraz ciemniej, kiedy resztka słońca chowała się. Uniosłem rękę i zapukałem.
— Josh, to ja Cam. Przyniosłem czek, którego dzisiaj zapomniałeś. — Nasłuchiwałem chwilę czekając aż się odezwie, ale kiedy tego nie zrobił powiedziałem: — Nic ci nie zrobię. Nawet do ciebie nie podejdę. Chcę ci tylko zostawić to co jesteśmy ci winni na posterunku. Komputery chodzą lepiej niż wcześniej.
— Zawirusowane były.
Wyprostowałem się słysząc jego głos dolatujący do mnie zza drzwi. Moje serce przyśpieszyło.
— Dlatego tym bardziej ci dziękujemy i… Chciałbym dać ci ten czek.
— Nie chcę czeku.
— Ale zapracowałeś na to. Spędziłeś kilka godzin nad tym.
Przez chwilę panowała cisza, aż w końcu jego głos, który był tak cichy, że ledwie go słyszałem, przebił się przez drewnianą przeszkodę pomiędzy nami.
— Wolę pieniądze. Nie czek.
— W porządku. Dostaniesz pieniądze. Mogę ci je jutro…
— Daj je Almie, szeryfie, a teraz odejdź stąd. Proszę.
Bardzo chciałem zostać, wejść do środka, zobaczyć go, porozmawiać, ale to by było dla niego za dużo. Dzisiaj i tak był duży przełom, bo po raz pierwszy od dwóch miesięcy odezwał się do mnie. Wstąpiła we mnie nadzieja, która pozwalała mi wierzyć, że może da się z nim utrzymać jakiś kontakt. O czymś więcej starałem się nie myśleć. Nawet nie wiedziałem czy jest gejem.
— Proszę, odejdź.
Ponownie usłyszałem jego słowa pełne desperacji i nerwowości. Za długo już go męczyłem, ale pierwszy krok został wykonany.
— Dam jutro pieniądze Almie. Dobrej nocy, Josh. — Położyłem dłoń na drzwiach jakby to miało sprawić, że przeniknie do środka i będę mógł go przynajmniej na sekundę dotknąć. Czekałem aż chłopak coś odpowie, ale nic takiego się nie wydarzyło. Mimo tego wiedziałem, że nadal tam jest. — Przepraszam, że cię niepokoiłem. Chcę, abyś wiedział jedno. Nie skrzywdzę cię. Cokolwiek przeszedłeś… Pomogę ci. — Nie miałem pojęcia dlaczego to powiedziałem i może powinienem wcześniej ugryźć się w język, ale mleko już się rozlało. Jeszcze raz pożegnałem się z nim i zawróciłem do samochodu. Kiedy szedłem w stronę SUV-a miałem wrażenie, że Josh patrzy na mnie, a przyjemne ciepło wkradło się do mojego serca i tam już pozostało.


[1]Niebieski marmurkowy.

2020/07/12

Skrawek nadziei - Rozdział 2

Dzisiaj nie rozpisuję się, jedynie bardzo dziękuję za komentarze i życzę Wam dobrego tygodnia. :)




JOSH

Patrzyłem jak szeryf po rozmowie z Almą wychodzi i nie wiem co w tym momencie czułem. W ogóle nie byłem pewny czy miałem w sobie jakiekolwiek uczucia. Czułem się pusty. Strach, który odczuwałem to także jakaś emocja, ale może tak było dla innych, nie dla mnie. Dla mnie strach był czymś co łaziło za mną jak mój cień. Pewnego dnia stał się moim towarzyszem i został ze mną. Nie pozwalał mi zapomnieć. Chociaż ja tego nie chciałem, bo wtedy, przestałbym oglądać się za siebie tracąc czujność. On mógłby mnie wtedy dopaść, a na to nie mogłem sobie pozwolić.
Odszedłem od małego okienka w drzwiach, kiedy Alma skierowała się w stronę zaplecza. Powróciłem do mycia naczyń. Czekał na mnie niewielki stos i mogłem użyć zmywarki, ale wolałem myć wszystko ręcznie. Potem każde naczynie wkładałem do specjalnej wyparzarki. Tutaj na zapleczu zawsze był spokój. Miałem swój kąt oddzielony od kuchni i bardzo to lubiłem. Nie chciałem przebywać zbyt blisko ludzi. Na pewno nie mężczyzn. Dlatego nie mogłem się zgodzić na bycie kelnerem. Poza tym pracowały tutaj same kobiety i to też było dobre od samego początku jak tylko Alma zgodziła się mnie przyjąć dwa miesiące temu.
Właścicielka baru podeszła do mnie kładąc tacę z brudnymi talerzami na szafce.
— Cameron Archer był tutaj.
Spojrzałem ostrożnie na nią, bo była jedyną osobą, której mogłem patrzeć w oczy. Przypominała mi moją mamę, o której myśl po raz kolejny rozerwała mi serce na strzępy. Alma musiała zauważyć coś w moich oczach, bo ostrożnie położyła rękę na moim ramieniu i je uścisnęła. Postępowała ze mną ostrożnie od samego początku, ale nigdy o nic nie pytała.
— Widziałem. Jak co dnia zjadł tonę tłuszczu.
— Też mu o tym wspomniałam i dla przykładu podałam Roya, ale on wie swoje. Słuchaj, na posterunku mają problem z komputerami, a zauważyłam, że masz do nich dryg i czynisz cuda…
— Nie — przerwałem jej. Powróciłem do mycia talerza.
— Dlaczego? Miejscowy informatyk wyjechał, a wątpię, aby z Twin Falls ktoś się pojawił.
Co jej miałem powiedzieć? Nie pójdę, nie pomogę, bo są tam mężczyźni… Bo on tam jest? Widziałem jak na mnie patrzy. Nie pozwolę mu się do siebie zbliżyć. Już nigdy nie stanę się niczyją własnością.
— Nie — dodałem cicho.
— Poszłabym tam z tobą. Cam może swoich ludzi wysłać na patrol.
Już miałem zapytać się jej czy szeryf siebie też wyśle, ale nie zrobiłem tego. Po raz kolejny zamierzałem jej odmówić, ale kiedy na nią spojrzałem, patrzyła na mnie prosząco. Tylko jej jednej nie mogłem odmówić. Nawet wtedy, gdy wciskała we mnie jedzenie, a miałem takie dni, że w ogóle nie chciałem jeść. Dlatego jestem taki chudy i pewnie widać moje żebra, ale nie mogłem tego stwierdzić, bo nie lubiłem oglądać swojego ciała.
— Dobrze, pójdę im pomóc.
— Cieszę się. Zadzwonię do Cama i pójdziemy tam za godzinę.
Kiwnąłem głową i nie odważyłem się na nią spojrzeć, aby nie zobaczyła mojego przerażenia wynikającego z tego co miałem zrobić. Od początku jak tylko przyjechałem do Sunriver unikałem posterunku jak tylko mogłem. Nie lubiłem gliniarzy. Nigdy nie stali po mojej stronie. Nawet kiedy miałem piętnaście lat i napadnięto mnie z powodu mojej orientacji seksualnej, śmiali się i mówili rzeczy które potem słyszałem wiele razy. Nie one jednak zabiły prawdziwego mnie. Z tym dawałem sobie radę. Słowa obcych nie mogły zranić, w przeciwieństwie do osoby, której oddało się serce.
Pozmywałem wszystkie naczynia, a pora lunchu dobiegła końca. Nadszedł czas by pójść na posterunek, a ja czułem niemalże fizyczny ból z tego powodu. Planowałem nawet odmówić, ale przecież nie stanie się nic złego. Szeryf nie zbliży się do mnie, bo mu na to nie pozwolę. Nie ważne z jak dużą życzliwością patrzyłyby na mnie jego oczy. To nie miało znaczenia.
— Gotowy? — zapytała Alma. Nie miała już na sobie fartucha, który zawsze okrywał jej sukienki, które uwielbiała. W ręku trzymała torebkę i uśmiechała się ciepło.
— Nie jestem gotowy, ale nigdy nie będę. — Również zdjąłem swój fartuch i czapkę, która podtrzymywała mi włosy. Grzywa włosów opadła mi na czoło, więc ją odgarnąłem. Po bokach tuż nad uszami i z tyłu miałem bardzo krótkie włosy, ale dłuższe na czubku.
Wyszliśmy na dwór i musiałem zmrużyć oczy, kiedy oślepiło mnie słońce. Sunriver jak zdążyłem się przekonać, potrafiło być upalnym miejscem w lecie. Poza tym było bardzo urokliwe. W ogóle nie przypominało miast, w których do tej pory zdarzyło mi się przebywać. Otoczone farmami, polami i wiejskim krajobrazem sprawiało, że od dwóch miesięcy mieszkałem tutaj, mimo że wcześniej nigdzie nie zagrzałem miejsca na dłużej niż kilka dni. Sunriver było pierwszym miastem od dwóch lat, w którym utkwiłem. Każdego dnia powtarzałem sobie, że ten jest ostatnim jaki tutaj spędzam. Mimo tego w głębi siebie żywiłem maleńką nadzieję, że może tutaj znajdę dom. Ucieczka i ciągłe oglądanie się za siebie wykańczało mnie. Potrzebowałem oddechu. Nie byłem jednak pewny czy kiedykolwiek będę jeszcze mógł oddychać pełną piersią. Nie wolno mi się było na długo zatrzymywać w jednym miejscu. W przeciwnym razie przeszłość kiedyś mnie dopadnie, a wtedy nic mnie nie uratuje.
— Powinieneś kiedyś pójść ze mną do pani Archer. Złota kobieta. Jej dobroć przeważa nad wszystkim i czasami mam wrażenie, że ona żyje w takim świecie, w którym nie ma zła. A jej życzliwość jest wprost zadziwiająca. Dlatego nie zaskakuje mnie to, że wychowała syna na tak dobrą osobę.
Starałem się słuchać tego co mówi Alma, kiedy szliśmy poboczem w stronę posterunku. Często powtarzała mi, że mama szeryfa, a także jego tata to porządni ludzie. Możliwe, że tak było. Nie chciałem ich poznawać niezależnie od tego jacy by nie byli. To nie miało sensu, kiedy i tak pewnie stąd niedługo wyjadę. Poza tym jakakolwiek bliskość z każdą nową osobą przerażała mnie do tego stopnia, że miałem ochotę poszukać mysiej dziury i do niej wpełznąć.
Czułem jak w moim żołądku zawiązuje się supeł, kiedy z każdym krokiem zbliżaliśmy się do niewielkiego budynku. Przed nim stał tylko jeden samochód. Ten którym jeździł szeryf.
— Obiecał, że nie będzie tam nikogo poza nim i Anett. Znasz ją.
Znałem. Dyspozytorka była kolorową dziewczyną. Zawsze wesoła, uśmiechnięta, uwielbiająca mówić. Znałem kogoś takiego w przeszłości. Byłem tą osobą zanim wszystko się zmieniło. Lubiłem rozmawiać z ludźmi, przebywać wśród nich. Obecnie nie lubię mówić i unikam ludzi jak tylko mogę.
Weszliśmy na posterunek, w którym działała klimatyzacja. Z ulgą powitałem chłodniejsze, ale nie zimne powietrze. Pomimo tego i tak kusiło mnie, aby zawrócić i wejść ponownie w ponad trzydziestostopniowy upał byle tylko nie być tutaj. Mógłbym nawet wskoczyć w ogień by stąd uciec. Jestem bardziej popieprzony niż sądziłem — pomyślałem.
Rozejrzałem się dyskretnie po głównym pomieszczeniu. Anett uśmiechnęła się do nas i pomachała nam. Nie oddałem uśmiechu, ani drugiego gestu. Nie przejęła się tym, gdyż każdy kto mnie już raz spotkał wiedział, że tak będzie. Dziewczyna wstała i podeszła do nas.
— Super, że jesteście. Cam powiedział mi, że Josh przyjdzie sprawdzić komputery. Nie wiemy co się stało. Po prostu najpierw jeden się zawiesił, a potem cały system szlag trafił — mówiła gestykulując mocno rękami. Czasami zastanawiałem się czy ona zdaje sobie z tego sprawię, że poza ustami mówi także rękoma. Nie przeszkadzało mi to. Szczególnie, że dziewczyna była pełna energii i to pasowało do niej. — Wiecie, niby nic się tutaj nie dzieje takiego, żeby nam komputery były potrzebne, ale i tak chłopaki wariują.
Mówiła znacznie więcej, ale tylko to mój mózg zdołał sobie zakodować. Część jej słów odpłynęła ode mnie szczególnie wtedy, kiedy pojawił się szeryf. Szare oczy od razu spoczęły na mnie, a ja wewnętrznie skuliłem się. Nie miałem powodu by tak robić, gdyż ten człowiek nie zrobił mi krzywdy. Niemniej jednak to było silniejsze ode mnie. Kiedy jakiś czas temu znalazłem się zbyt blisko niego, odskoczyłem od Archera tak jakby mnie oparzył. Przez to omalże nie przewróciłem regału w sklepie. Wolałem nie zastanawiać się ile by mnie kosztowała zapłata za zniszczony towar.
Z ulgą przyjąłem to, że szeryf nie zbliżył się do mnie. Dzieliła nas stosowna odległość. Cieszyło mnie to, że zauważył jak bardzo nie chciałem mieć z nikim kontaktu. Nie każdy to dostrzegał i ludzie często naruszali moją przestrzeń osobistą. Zdarzało się, że ktoś to zauważył i śmiał się ze mnie nazywając dziwakiem, a ja po prostu panicznie się bałem. Szczególnie mężczyzn, jednak żaden z nich nie budził we mnie tak dużego lęku jak szeryf Cameron. Potrafiłem jednak zauważyć, że ten lęk był inny. Dotyczył sfer życia, o których już nigdy nie chciałem myśleć. Szeryf nie potrafił ukryć tego, że mu się podobam. Owszem gdybym był inny, gdybym był dawnym sobą, nie oparłbym mu się. Miał krótkie czarne włosy, wyraziste szare oczy przepełnione dobrem. Ale już raz się w takim osądzie pomyliłem i zapłaciłem srogą karę. I choćby mnie ten mężczyzna w jakikolwiek sposób pociągał, nie zniósłbym już bliskości. Wiem, że powinienem zwrócić się do kogoś o pomoc, ale nie chciałem na jawie wspominać tamtych rzeczy. Wystarczy, że i tak cały czas tłukły się gdzieś z tyłu mojej głowy i prześladowały nocami.
— Cieszę się, że przyszedłeś — powiedział do mnie, a spokojny tembr jego głosu aż prosił o zaufanie. — Alma wspomniała mi, że znasz się na komputerach.
Skinąłem głową nie mówiąc ani słowa. Nie patrzyłem też mu w oczy. Nie potrafiłem się na to zdobyć.
— Zna się jak nikt inny — wtrąciła Alma. — Nie chce powiedzieć skąd wie takie rzeczy, ale niektórzy mają do tego smykałkę.
Miała rację. Od dziecka miałem zamiłowanie do techniki, programowania i ogólnie komputerów. Jak tylko dostałem swój pierwszy PC wiedziałem co chcę robić w życiu. W tym też kierunku podjąłem naukę, ale nigdy jej nie ukończyłem. Moja wiedza wynikała przede wszystkim z tego, czego sam się nauczyłem.— Mogę… — zająknąłem się — mogę zająć się tym po co tu przyszedłem? — zapytałem, nie chcąc dłużej stać jak słup soli pośrodku pomieszczenia.
— Tak, pewnie że tak. Biuro zapłaci ci za twoją usługę — powiedział szeryf. — Pomogę… Anett ci pomoże i pokaże co się stało.
Dziewczyna ochoczo zaklaskała przypominając mi nastolatkę zakochaną w japońskich mangach, a nie dwudziestopięcioletnią osobę. Zaprowadziła mnie do jednego z komputerów i usiadłem na krześle uruchamiając maszynę. Komputer nie był stary z tego co zauważyłem. Przypominał mi ten który miałem, a swój kupiłem cztery lata temu. Został w domu rodzinnym, a na nim zdjęcia moich bliskich oraz przyjaciół. Ponownie zatęskniłem za tamtymi pełnymi beztroski czasami, zanim popełniłem błąd i się zakochałem.
— Paddy wspominał, że przeglądał coś i sprzęt nagle dostał takiej totalnej zawiechy, że zazwyczaj spokojny facet jak on, chciał go rozwalić. A teraz, o, nawet się nie chce uruchomić.
— Uruchomi się — powiedziałem. Nie chcąc by Anett wisiała nade mną poprosiłem ją o szklankę wody.
Kiedy odeszła mogłem zająć się swoją pracą. Ta nie była trudna, bo szybko odkryłem jaki był problem i dlaczego, wszystko przestało działać. Ten policjant musiał otworzyć jakiś plik lub stronę, która natychmiast zainfekowała komputer wirusem. Ten rozprzestrzenił się bardzo szybko, gdyż wszystkie komputery były tutaj ze sobą połączone siecią. Nawet najlepsze zabezpieczenia nie zawsze powstrzymają infekcję, jak czasami nazywałem takie ataki. Tym bardziej kiedy system był przestarzały jak ten na posterunku.
Niestety odkrycie winnego, który spowodował awarię poszło szybko, ale jego usunięcie już nie. Nie liczyłem czasu jaki spędziłem na posterunku zatopiony w swojej pracy. Odpłynąłem i docierały do mnie jedynie strzępki rozmów większej ilości osób. Zdawałem sobie sprawę z tego, że Alma musiała wracać do baru, inni policjanci wrócili na posterunek i wiedziałem też, że szeryf cały czas znajdował się w pobliżu. W tamtej chwili w jakiś dziwny sposób dzięki temu odczuwałem spokój, a mój lęk został ułagodzony. Niemniej, kiedy powoli moja praca dobiegała końca, a ja zdołałem wydukać przyczynę awarii i pouczyć wszystkich co mają robić, mój lęk powrócił. Zrobił to z na tyle dużą siłą, że czułem się tak jakby ktoś zaczął rozrywać moją klatkę piersiową i nawet nie czekając na czek po prostu wybiegłem z posterunku. Słyszałem jak Archer mnie woła, ale nie zatrzymywałem się. Musiałem się schronić.
Na początku, po tym jak przyjechałem do Sunriver wynajmowałem nad barem u Almy pokój. Robiłem to do chwili gdy trafiłem na drewniany dom na końcu jednej z ulic, trochę oddalony od innych domów. Kiedy tylko na niego spojrzałem poczułem coś bardzo dziwnego i do dnia dzisiejszego nie umiem wytłumaczyć co to było. Dom musiał stać się mój, choćby na chwilę. Z pomocą Almy skontaktowałem się z właścicielką, która przeniosła się do córki i wynająłem budynek. Nie był duży, miał niebieskie okiennice i huśtawkę na tarasie. Od tamtej pory to miejsce stało się moim azylem.
Po tym jak otworzyłem drzwi kluczem wbiegłem do salonu, czując jak palą mnie płuca. Zamknąłem drzwi przekręcając klucz. Nigdy o tym nie zapominałem. Kilka razy musiałem sprawdzać czy pamiętałem to zrobić. Nie interesując się niczym, udałem się do mojej sypialni i tylko zerknąłem na nietknięte łóżko. Leżała na nim pikowana błękitno-szara narzuta, a na niej tego samego koloru poduszki. Każdy normalny człowiek położyłby się na łóżku i uspokoił nerwy, lęki i wszystko inne.
Ja jednak nie byłem normalny.