2021/10/31

W rytmie miłości - Rozdział 20

 Co ostatnio porabiałam? Pisałam ten tekst. Pisałam i pisałam i w pierwszym tygodniu listopada skończę pierwszy tom z 30 rozdziałami. Jak tylko tekst zostanie poprawiony do końca, to tom pojawi się na Bucketbook.pl

Teraz zapraszam na kolejny rozdział i dziękuję za komentarze. :* 


Martin zmrużył oczy, patrząc na chłopaka, który odepchnął go od Quinna. Obrysował sylwetkę przybysza od stóp do głowy i spoglądając na Quinna, a palcem wskazując na tego, który go popchnął, zapytał:

— Spotykasz się z tym czymś? Sądziłem, że mierzysz wyżej.

Uchylił się przed ciosem, który poleciał w jego stronę i zaśmiał, spoglądając na Greenwooda, który próbował go uderzyć.

— Naprawdę sądziłem, że mierzysz wyżej. To coś? Serio?

— Kurwa, Reynolds, jesteś skończonym chujem — rzucił Quinn.

— Czy on mnie obraża, kochanie?

Po tym pytaniu śmiech Martina rozległ się w holu. Oczy chłopaka znowu znalazły się na przybyszu. Usta natomiast ułożyły się w pytanie:

— Czy ja cię obrażam? — Od razu postanowił także odpowiedzieć. — Gdzie tam, kogoś takiego jak ty nie da się obrazić. — Odwrócił się, aby pójść do salonu, ale przystanął, nie potrafiąc powstrzymać się przed pytaniem: — Naprawdę, Quinn?

— Znikaj, bo ci przypier…

— Synu, mam nadzieję, że dokończenie zdania zachowasz dla siebie.

Harry wyjrzał z salonu sprawdzić, gdzie podziała się młodzież i na całe szczęście zdołał zdusić w zarodku to, co miał zamiar powiedzieć jego syn do Martina.

— Nie mogę go walnąć? I idioto przestań się śmiać jak szaleniec. Jeszcze ci zetrę ten złośliwy uśmieszek z tej paskudnej gęby. — Co prawda Martin nie miał paskudnej gęby, ale nigdy by otwarcie nie powiedział nic pozytywnego o urodzie tego kretyna.

— Zajmij się tym cosiem, bo chyba czuje się pominięty — rzucił Martin, a potem wszedł do salonu.

Nie sądził, że będzie tak zabawnie. Uległ namowom rodziców, aby tu przyjść. Zresztą tym razem nie opierał się długo. Czuł potrzebę podrażnienia Quinna Greenwooda, jak nigdy wcześniej. Chłopak mu się podobał, w dodatku był utalentowany, co tylko do niego bardziej przyciągało. Nawet jego strój był seksowny. Wszystko byłoby piękne, gdyby nie chłopak, który zakłócił ich małą rozmowę w holu. Nie rozumiał, jak Quinn może spotykać się z kimś takim. Owszem, facet był przystojny i dobrze ubrany, ale coś w nim było takiego, że odrzucało Martina. Wewnętrzny głos wołał, aby trzymać się od kogoś takiego z daleka. Quinn chyba nie ma wewnętrznego głosu — pomyślał.

Przystanął przy kominku woląc stać z boku i obserwować sytuację. Quinn wszedł do salonu ze swoim, pożal się Boże chłopakiem i przedstawił go jego rodzicom. Martin dowiedział się, że przybysz nazywa się Maxwell Thompson. Reynolds od razu odrzucił to imię dla swoich przyszłych dzieci. Tak, planował mieć dzieci. Najlepiej z rudzielcem, który rozmawiał z jego mamą. Thompson starał się dopasować i być dowcipny, ale nie bardzo mu to wychodziło.

— Też go nie znoszę — powiedział Christopher zbliżając się do Martina.

— Mnie też nie lubisz.

— Wolę ciebie niż jego, Reynolds. Max jest śliski, ale Quinn tego nie widzi.

Ponownie złośliwy uśmieszek wkradł się na usta Martina.

— Może trzeba się postarać, aby młody Greenwood zauważył kogoś więcej niż to coś, co nazywa swoim chłopakiem.

— Chyba musiałby się zdarzyć cud lub… cud — dokończył Chris i odszedł od Martina.

Cuda zdarzają się na tym świecie — pomyślał Reynolds. Nadal stał i obserwował interakcje zachodzące pomiędzy obecnymi w salonie osobami. Zawsze lubił obserwować ludzi. Ich zachowania, charaktery. Może dzięki temu potrafił rozpoznać drani. Niektórzy się kamuflowali, ale nie każdy. Osobnik Thompson na pewno tego nie robił. Starał się, ale doświadczone oko mogło zobaczyć więcej. Zresztą, każdy to widział tylko nie rudzielec. Martin mógł się założyć, że chłopak także udaje zazdrosnego.

Uśmiechnął się chytrze i opuścił miejsce przy kominku. Podszedł do Quinna i zarzucił mu rękę na ramię, nieznacznie pochylając się w jego stronę. Chłopak coś zaburczał pod nosem i próbował się odsunąć, ale Martina to nie obchodziło. Czujnie obserwował zachowanie Maxa. Ten w ogóle nie zareagował na jawne spoufalanie się z jego chłopakiem. Także Reynolds dodatkowo przysunął twarz do ucha Quinna i szepnął niby czule:

— Słońce, zagramy razem po obiedzie?

Wtedy spotkały Martina trzy rzeczy. Odepchnięcie przez tego, któremu szeptał i reakcja Maxa, który nagle jakby sobie przypomniał, że ktoś obłapia i nazywa słońcem jego chłopaka.

— Odczepisz się od niego? W ogóle, kim ty jesteś wypacykowany pajacu?

Dla niego ta reakcja była sztuczna. Martin nie zrażając się, że Quinn pod nosem go wyzywa, ponownie zbliżył się do chłopaka. Położył dłoń na jego karku, ścisnął lekko i patrząc prosto w oczy Maxwella, powiedział:

— Kiedyś będę miał z nim dzieci.

Po tych słowach zaczął się śmiać i niemalże tanecznym krokiem odszedł do jadalni, podczas gdy Quinn obiecywał mu zemstę i nie zważając na rodziców Martina, wyzywał od najgorszych. Zresztą jego rodzice nic sobie z tego nie robili. Ciągle powtarzali, że kto się czubi ten się lubi. Sami są tego najlepszym przykładem. Nie wątpił, że opowiedzą swoją historię przy obiedzie, kiedy im to po cichu podszepnie.

Quinn pojawił się w jadalni, w której Martin zauważył, że na stole przy zastawie obiadowej stoją karteczki z nazwiskami osób, wskazującymi gdzie kto ma usiąść. U niego w domu jest także to praktykowane, wtedy każdy siada, gdzie mu wskazano, a nie stoi i czeka, nie potrafiąc wybrać dla siebie miejsca.

— Ty imbecylu i totalny patafianie, po jaką cholerę to zrobiłeś? I nie zamierzam mieć z tobą dzieci! — zacietrzewił się Quinn. Nie rozumiał Reynoldsa. Przecież chłopak nie jest gejem i do tego go wzywa od pedałów, a teraz chce mieć z nim dzieci. — Ciekawe, który z nas by je urodził, kretynie.

— Obaj jesteśmy facetami, więc nic z tego, ale są sposoby — rzucił Reynolds obchodząc powoli stół i znajdując to czego chciał. — Można by wynająć…

— Jesteś hetero, a ja mam chłopaka. Zresztą odpierdol się.

Greenwood wyszedł, a dzięki temu Martin mógł zrealizować swój plan. Później zadzwonił do przyjaciela.

 

*

 

— Ja pierdolę, jednak tam polazłeś. Po co?

— Lubię się dobrze zabawić, Gerardzie. Co ciekawego robisz? — zapytał Martin.

— Byłem w sklepie. Potem chcę pojechać do Daisy i spróbuję namówić ją, by znów ze mną udawała. — Przystanął przed pasami, czekając na zmianę sygnalizacji świetlnej, która pozwoli mu przejść na drugą stronę.

— Daj jej spokój. Niech żyje własnym życiem. Spędź niedzielę z rodziną. Ale dobra, kończę, bo nie jestem już sam. Zdzwonimy się potem.

— Współczuję siedzenia przy stole z tym rudzielcem. Przecież go nie znosisz.

— Taa… — westchnął Martin i rozłączył się.

— Taa? Co znaczy taa?

Gerard pokręcił głową patrząc na telefon. Jego przyjaciel czasami bywał dziwny. Schował telefon i zauważywszy, że światło zmieniło się na zielone, przeszedł na drugą stronę drogi. Jeszcze kilka kroków i znalazł się w swojej okolicy. Mógł zrobić zakupy w osiedlowym sklepiku, ale w nim nie było ulubionej czekolady jego brata. Chłopiec uwielbiał taką z drobnymi chrupiącymi ciasteczkami w środku i z dużą ilością białej masy. Kupił mu dwie, bo nie mógł inaczej. Uwielbiał dziesięciolatka.

— Jestem w domu — zawołał i zajrzał do kuchni, gdzie babcia przygotowywała obiad. W całym domu pachniało ziołami. — Spaghetti? Kocham cię. — Podszedł do kobiety i ucałował ją w policzek. — Willie jest u siebie?

— Tak. Rozmawia z przyjacielem. Pytał czy może dzisiaj spotkać się z Archiem.

— Zawiozę go do niego po obiedzie — powiedział Gerard i postawił zakupy na niewielkiej wyspie.

Kuchnia nie była duża, ale znacznie większa od tej jaką mieli w starym mieszkaniu, kiedy był dzieckiem. Tam ledwie dwie osoby się zmieściły, a tutaj mogli przebywać całą czwórką i jeszcze było miejsca dla kogoś. Poza tym połączenie kuchni z niewielką jadalnią i salonem powiększało przestrzeń. Ściany zostały pokryte paletą pastelowych farb, co dodawało mieszkaniu, które nie miało ogromnych okien, jasności i przestronności. Uwielbiał to mieszkanie, tak jak uwielbiał mieszkać z babcią, dziadkiem i bratem.

— Kiedy dziadek wróci z pracy? — zapytał.

— Po południu. — Odcedziła makaron. — Dzwonił, że będzie tak koło szesnastej.

Jego dziadek był weterynarzem. Wciąż w sile wieku, tak jak i babcia, którzy pobrali się mają dwadzieścia lat nadal pracowali zawodowo i nie myśleli o emeryturze.

— Gerardzie, twoi rodzice nas dzisiaj odwiedzą — oznajmiła Cornelia Frost, spoglądając na wnuka.

Chłopak wyjął paczkę jajek z papierowej torby i wstawił ją do lodówki, nic nie mówiąc. Potem wypakował resztę drobnych zakupów. Dziadek nie lubił jak robił je w niedzielę, ale to były tylko drobne rzeczy. Wieczorem chciał zrobić deser dla ich czwórki, a wczoraj zapomniał kupić to co mu było potrzebne.

— Kiedy mają przyjść? — zapytał.

— Powiedzieli, że o piętnastej trzydzieści. Chcą widzieć ciebie i Williama.

— Chcą widzieć… Pozbyli się go, jak dowiedzieli się, że nie mówi i nie słyszy, więc dlaczego nagle się nim interesują? Mną też? — warknął i zaraz uspokoił się. Babcia nie była winna temu, że ma syna skurwiela i synową niewiele lepszą.

Jego rodzice byli osobami, przez które on sam był popieprzony. Rzadko się z nimi widywał i to ostatnio było dobre. Zawsze dużo wcześniej wiedział, że przyjdą. Mógł się na to przygotować. Tak samo brata. Chłopiec właściwie był dla Margaret i Liama Frostów jedynie rzeczą, której pozbyli się, bo nie był idealny. Babcia od razu przygarnęła dziecko pod swój dach, a Gerard jak tylko mógł już wyprowadzić się od rodziców, bez konsekwencji prawnych, zamieszkał z bratem. 

— Znasz ich. Będą udawać dobrych rodziców.

— I sterować mną — burknął pod nosem niezadowolony. — Pójdę do Williego.

Najpierw udał się do łazienki umyć ręce, a potem wziąwszy czekolady, wiedząc, że chłopiec nie zje wszystkiego od razu i śmiało może mu je dać obie, wszedł do pokoju dziesięciolatka. Pomieszczenie było oblepione plakatami z filmów Transformers, których Willie był ogromnym fanem. Uwielbiał Autoboty. Miał nawet kilka figurek, które można było przestawić tak, że samochód nagle zmieniał się w robota. Te stały na jego biurku, przy którym siedział czarnowłosy chłopiec i coś pisał na laptopie.

Gerard podszedł do niego i położył czekolady na biurku. Od razu napotkał szeroki uśmiech dziecka, pochylił się więc i przytulił go. Nie miał pojęcia jak ma mu powiedzieć, że przyjdą ich rodzice. Willie, który miał serce na dłoni, źle się przy nich czuł. To tak, jakby postawić istną dobroć, przy czymś pełnym zła. Żałował, że dobrze zapowiadająca się niedziela zepsuje się.

Przez głowę Gerarda przemknęło, że dzisiaj miał tu gościć Olianę. Chciał, aby poznała jego brata i babcię. Tymczasem Oliana okazała się być chłopakiem, a gdyby tu była, sam nie wiedział jak to spotkanie z jego rodzicami by się potoczyło. Nadal był zły na tę sytuację, która go spotkała i chętnie obiłby buźkę temu, który udawał i zrobił go w konia, ale bardziej czuł rozczarowanie i żal. Rozczarowanie sobą i tym, że chyba czuł pociąg do Oliany, bo jego podświadomość znała prawdę. Żal, bo dobrze mu się rozmawiało z Olianą. Znała go jak nikt inny. No, może poza Martinem, ale to była inna para kaloszy. Cały dzień wczoraj rozważał to wszystko i wiedział jedno, na pewien czas nie wróci do szkoły. Inaczej zabije tego chłoptasia lub… Nie wiedział co zrobi.

Odrzucił te myśli, kiedy jego brat poczęstował go czekoladą. Wziął kawałek i wrzucił sobie kostkę do ust. Także ją lubił, ale nie chciał mu jej wyjadać. Potem przysunął sobie krzesło i zamigał do dziesięciolatka, pytając go z kim rozmawia i czy może na chwilę przerwać. Nie musiał do rozmowy używać gestów, bo chłopiec nauczył się czytać z ust. Szkoła, do której chodził od szóstego roku życia, uczyła go wszystkiego. Babcia zapisała go do specjalnej szkoły dla głuchoniemych dzieci. Jak William zaczynał edukację myśleli o zapisaniu go do szkoły integracyjnej, ale chodził tam tylko dwa tygodnie. Źle się tam czuł, dzieci się z niego śmiały, więc czym prędzej zabrali go stamtąd. Teraz ma ukochaną szkołę i przyjaciół, z którymi uwielbia rozmawiać i przebywać. Dzięki nim, fantastycznym nauczycielom, nauczył się też bardzo wiele. Gerard zamierzał go chronić za wszelką cenę. Szczególnie przed rodzicami. Postanowił o nich powiedzieć Williemu prosto z mostu.

— Rodzice przyjadą dzisiaj po południu — poinformował chłopca, który słysząc to posmutniał.

 

*

 

Quinn siedząc przy stole, zmrużył oczy po raz kolejny nie rozumiejąc jednego. Dlaczego nie posadzono Maxa obok niego, tylko po drugiej stronie stołu. Natomiast obok niego znajdował się denerwujący go blondyn. Chłopak siedział zdecydowanie za blisko. Tak blisko, że mógł łatwo wyczuć jego zapach. Martin Reynolds delikatnie pachniał drzewem sandałowym z nutami czegoś nieznanego Quinnowi. Czymś unikalnym i mógłby powiedzieć, że pysznym o ile tak można byłoby ocenić zapach. Próbował się na tym nie skupiać, ale nos sam był nęcony. Natomiast oczy przyglądały się lewej dłoni trzymającej kieliszek z wodą. Długie palce chłopaka — palce pianisty jak to nazywał Quinn — z licznymi pierścionkami i wypielęgnowanymi paznokciami, także skupiały na sobie jego uwagę. Szczególnie to jak mały palec sunął delikatnie po nóżce kieliszka. W górę i w dół. W górę i w dół.

— Quinn, słyszeliśmy, że masz wziąć udział w konkursie z naszym synem.

Chłopak poderwał wzrok w stronę pani Reynolds, czując się tak jakby jeszcze chwilę temu poddawał się hipnozie. Zerknął na Martina, który tym razem wpatrywał się w niego i mógłby go przekląć ponownie, ale ugryzł się w język. Nie chcąc być niegrzecznym odpowiedział kobiecie:

— Tak. Niestety — dodał nie mogąc się przed tym powstrzymać. — Pani Clay nas zgłosiła. Uważa, że jesteśmy najlepsi osobno jak i razem.

— Zagrajcie nam coś po obiedzie — poprosiła kobieta. — Harry, mam nadzieję, że ten fortepian, który macie w salonie nadal działa.

Fortepian należał do mamy Quinna, ale wyprowadzając się po rozwodzie, zostawiła go i nie zamierzała go już zabrać. Teraz miała nowy w swoim mieszkaniu w Nowym Jorku. Tak jak miała nowe życie bez nich, nowego męża i karierę muzyka. Czasami widywał ją w telewizji, ale na ogół chłopak nie śledził kariery matki. Odziedziczył po niej talent, ale nigdy nie zamierzał przedłożyć go ponad rodzinę. Od razu coś mu nasunęło do głowy słowa Martina: „Kiedyś będę miał z nim dzieci.” Quinn potrząsnął głową i zaśmiał się pod nosem.

— Powiesz co cię tak bawi? — szepnął do niego Martin.

— Poważnie chcesz mieć ze mną dzieci? — zapytał, zanim ugryzł się w język. Zrobił to w dodatku tak głośno, że zwrócił tym samym na siebie uwagę każdego kto był obecny przy stole. Chris pacnął się w głowę robiąc ten gest tak, jakby to właśnie jego, przyszłego brata, uderzał.

Martin uśmiechnął się złośliwie i zerknął na Maxa, który wyglądał na zdezorientowanego, ale na pewno nie na zazdrosnego. Mam cię po raz kolejny — pomyślał Reynolds.

— Jesteś z nim dla pieniędzy — bardziej stwierdził niż zapytał.

W tym samym czasie Quinn krzyknął na niego, żeby odczepił się od jego chłopaka, a Thompson rzucił:

— Kocham go. 

— Na pewno? — dopytywał Martin.

— Tak. Na pewno.

— To w takim razie przepraszam za to co zrobię — odparł Martin, a potem odwrócił się w stronę Quinna, chwycił go za kark dłonią i przytrzymując, pocałował prosto w rozchylone usta.

Dla Quinna świat jakby zamarł. Co tam, właśnie uległ zniszczeniu, kiedy usta Martina Reynoldsa, chłopaka, który ciągle się z niego wyśmiewał, dotknęły jego ust. Zarejestrował, że były miękkie, ciepłe i umiały robić to co właśnie robiły. Wargi chłopaka, złapały w swym uścisku jego dolną wargę, potem zaczepiły górną, a on nie ruszał się. Tak jakby właśnie został zamrożony. Jedynie oczy otwarły się szeroko. Ktoś coś powiedział, ktoś westchnął, ale nie miał pojęcia kto i co się tak naprawdę działo. Świat Quinna utknął jedynie w tym jednym pocałunku, a on rozchylił automatycznie wargi napierając przed chwilę na całujące go usta i dopiero wtedy oprzytomniał. Odepchnął Martina i wymierzył mu cios prosto w nos. Gdyby stał, uderzenie byłoby silniejsze, ale i tak chłopak złapał się za nos z sykiem.

— Odwaliło ci?! Nawet gejem nie jesteś, imbecylu! — wrzasnął osiemnastolatek.

— Przepraszam was za mojego syna — przemówił Harry, pocierając dłonią czoło. — Naprawdę nie wiem co w niego dzisiaj wstąpiło. Normalnie tak się nie zachowuje.

— Nie przepraszaj — odpowiedział pan Reynolds. — Elizabeth złamała mi nos jak ją pierwszy raz pocałowałem. Konieczna była wizyta w szpitalu, ale to był początek naszej miłości i trwa do dzisiaj.

Martin uśmiechał się pod mimo wszystko bolącym nosem. Miał tylko dać buziaka w policzek, ale nie powstrzymał się. Przez to udowodnił jedno, że Max nic nie czuje do Quinna, tylko udaje. Żaden chłopak nie wytrzymałby gdyby ktoś kogo kocha, był całowany przez inną osobę na jego oczach. Musiałby jakoś zareagować. Udowodnił też sobie drugą rzecz. Spodobało mu się całowanie Quinna Greenwooda, który na jedną, małą sekundę oddał pocałunek. Na to też Thompson nie zadziałał.

— Oj, tak, kocha… Może przejdźmy w końcu do obiadu — rzucił Martin jakby nic się nie stało — głodny jestem.

Quinn miał ochotę walnąć głową w stół, ale powstrzymał go przed tym talerz pełen smakowitego jedzenia. Owszem, nie tak pysznego jakie przygotowałaby Sherrie, ale to też było dobre. Udawał, że nie widzi krztuszącego się ze śmiechu Chrisa, taty niewiedzącego co robić, i zadowolonych państwa Reynoldsów. Nawet mała  Sophia uśmiechała się. Natomiast, kiedy spojrzał na swojego chłopaka, do którego chciałby się przytulić, mógł jasno stwierdzić, że ten jest zły. Podobało mu się to. Max musiał być zazdrosny. Wstał, wziął swój talerz i zwrócił się do Christophera:

— Zamienisz się miejscami? Chcę siedzieć obok swojego chłopaka, a nie tego… kretyna — dodał cicho, czując jak jego policzki robią się gorące.

Naprawdę nie chciał obrażać syna państwa Reynolds, ale to się samo działo. Reagował na niego jak płachta na byka i nie potrafił nic z tym zrobić. W dodatku wciąż czuł na ustach jego pocałunek i z bólem serca stwierdził, że to nie jest takie złe. Jest nawet przyjemne. Po chwili dotarło do niego o czym pomyślał i poprawił się, że to jest ohydne. Tak, Martin Reynolds obrzydza go. Jego pocałunki także. Koniec, kropka.

2021/10/24

W rytmie miłości - Rozdział 19

 Hejka. Wiecie jak spędzam weekend? Na oglądaniu tego: https://www.asianblpoland.com/post/history-4-close-to-you Aby tu cokolwiek zobaczyć, trzeba być zalogowanym.

Polecam tę tajwańską dramę BL. Najlepsza jaką oglądałam. Nie jest to dramat na całe szczęście. A para, która w opisie udaje parę, jest według mnie słodka i będzie mi brakować chłopaków. W niektórych aspektach życia tej pary widzę Quinna i Martina w przyszłości.

Zostawiam Was z rozdziałem i przepraszam, że znów nie odpisałam na komentarze. Jak nie robię tego od razu, to potem zapominam i okazuje się, że już trzeba wstawić kolejny rozdział. :)


Christopher leżąc na boku, podpierając głowę na dłoni, przyglądał się śpiącemu na brzuchu Tobiasowi. Szczególnie dużo uwagi poświęcił tatuażowi na jego plecach. Przepiękny smok w kolorach zieleni i fioletu wyglądał jak żywy. Jego głowa spoczywała na lewym ramieniu chłopaka, a ogon sięgał aż do pośladków. Palce swędziały go od chęci dotknięcia tatuażu. Powstrzymał się jednak przed tym, nie zamierzając obudzić chłopaka. Wyczuwał, że Grant potrzebuje snu. Tak ogólnie, nie po tym jak tarzali się po łóżku w uniesieniu. Na jednym razie nie skończyło się. Także pościel wygląda teraz tak, jakby przeszedł przez nią huragan, a i on miał wrażenie, że nie ma sił. Mógł tylko leżeć i obserwować śpiącego.

Starał się nie ukrywać przed sobą, że ciągnęło go do Tobiasa. To było całkowicie inne odczucie niż do Quinna, do którego miał platoniczne odczucia. Natomiast jeżeli chodziło o tego śpiącego chłopaka, to kiedy był tak blisko niego, zaczynał czuć pasję namiętności, masę emocji, które się w nim kotłowały. To było fascynujące, ale i przerażające zarazem. Szczególnie to jak kompatybilni byli ze sobą w seksie. Jak jeden drugiemu odpowiadał na każdy dotyk, pocałunek, pchnięcie, jakby znali się od dawna w każdy możliwy sposób.

Tobias poruszył się i odwrócił głowę. Zielone oczy spojrzały na Chrisa.

— Tak mi się przyglądasz, że mam wrażenie jakbyś wypalał mi dziurę w plecach.

— Bo może tak robię. Od jak dawna go masz?

Tym razem Nicholls wyciągnął rękę i przesunął palcami po liniach tworzących smoka.

— Od bodajże roku. Jeszcze babcia żyła, kiedy go sobie zrobiłem.

— To u niej mieszkaliście z Olim zanim się przeprowadziliście do cioci?

— Przez jakiś czas. Może kiedyś opowiem ci tę historię.

— Spoko. Wracając do tatuażu, to ten smok coś oznacza? — pytał, gdyż wiele osób robiło sobie tatuaże, które miały większe znaczenie. Nie były tylko ozdobą ciała.

— Oznacza siłę. Moc, która jest gotowa wywalczyć pazurami wolność, przyszłość bez obaw i stawić czoło każdemu wrogowi.

Christopher słuchając patrzył prosto w oczy Tobiasa, po chwili przesunął wzrok jeszcze raz na smoka i wtedy zwrócił uwagę jak wielkie pazury ma bestia. Jakby faktycznie nimi miała wywalczyć wszystko to czego chce. Ewentualnie obronić się przed wrogiem.

— Urocze stworzenie — szepnął.

— Dla wszystkich na kim mu zależy to tak — odpowiedział Grant, a Chris wyczuł, że tym razem chłopak nie mówi o smoku zatopionym w jego skórę. — Dla innych, jest niebezpiecznym stworzeniem.

— A dla mnie? — zapytał mimochodem Nicholls, przysuwając się bliżej chłopaka.

Tobias odwrócił się przodem do Chrisa i wyciągnął rękę, by wpleść palce w zbyt  krótkie jego zdaniem, włosy.

— Dla ciebie może być bestią, kiedy tego chcesz i potulnym kociakiem o ile mu na to pozwolisz, Christopherze — powiedział Tobias, przerażając siebie tymi słowami, ale wolał się nad nimi nie zastanawiać. Tu chodzi przecież tylko o seks. To w nim może być ostrą, niepohamowaną bestią lub grzecznym i leniwym stworem.

Na słowa chłopaka Nicholls zapatrzył się na niego. Trwało to może chwilę, może całą wieczność, ale zaczynał uświadamiać sobie, że chce poznać w każdy możliwy sposób i bestię i kociaka. Nie tylko w łóżku — pomyślał, a potem nic nie mówiąc, po prostu pocałował Tobiasa. Ten odpowiedział bez najmniejszego zawahania, co stopniowo doprowadziło do tego, że dopiero godzinę później byli w stanie podnieść się z łóżka. Razem wzięli prysznic, a potem ubrali się i opuścili pokój motelowy. Nie przejmowali się pościelą i bałaganem jaki zrobili. W tym miejscu, wynajmując pokój na godziny, robi się to przeważnie tylko z jednego powodu.

Weszli w głęboką noc. Nie było może tak późno, bo dochodziła dwudziesta druga, ale nad miasto już dawno nadciągnęła gęsta ciemność. Tym bardziej, że motel znajdował się na obrzeżach Adincton i więcej tu było rozległej wolnej przestrzeni niż budynków, czy ulicznych świateł. Dzięki temu mogli dojrzeć nawet gwiazdy w swej pięknej wspaniałości, a księżyc, który był w połowie jasny, a w połowie pokryty cieniem, tkwił pomiędzy nimi niczym pan i władca.

— Kiedyś będę miał takie widoki każdej nocy — rzekł Tobias.

— To znaczy?

— Chcę zamieszkać na farmie. Tam prowadzić życie. Gdzieś za miastem, obok zwierząt i pól. — Wierzył, że kiedyś zrealizuje to marzenie. Jeszcze kilka lat i spełni się wszystko co sobie obiecał.

Dotarli do samochodów. Tobias do swojego, a Chris do tego który pożyczył od Quinna. Wciąż nie zgadzał się, aby przyszły ojczym kupił mu samochód. Sam chciał na niego zarobić.

— A ty? Co jest twoim marzeniem?

— Cukiernia. Taka z prawdziwego zdarzenia. Taka do której wchodzi się i ma się ochotę zostać w niej na zawsze.

— Oliver mówił, że w jednej pracujesz.

— Tak. Wpadnij kiedyś. Dostaniesz ciacho w prezencie ode mnie.

Tobias przyparł Christa do swojego samochodu i nachylił się do jego ucha, szepcząc:

— Tylko ciacho?

— W cukierni tak… Poza nią… Kto wie, może i coś więcej.

Grant uśmiechnął się i delikatnie pocałował policzek chłopaka, po czym odsunął się. Nie chciał zapędzać się tak daleko, ale ciągnęło go ku Chrisowi. To musiał przed sobą przyznać. Niemniej był zadowolony, że chodziło tylko o seks. Na pewno zamierzał z tego skorzystać.

— Liczę na kolejne spotkanie — rzucił i obszedł samochód, a Christopher poszedł do tego który pożyczył.

— Tobias, dlaczego do mnie zadzwoniłeś? Odniosłem wrażenie, że nie zgadzasz się na moją propozycję, a jednak zadzwoniłeś. Dlaczego?  — zapytał Nicholls otwierając drzwi samochodu.

— Musiałem odreagować — odpowiedział szczerze Grant. Wpatrywał się w światła miasta w oddali.

— Z Oliverem wszystko dobrze? — Domyślał sięo co chodziło z tym odreagowaniem. Zdążył już zauważyć jak blisko ze sobą byli bracia, a po sytuacji w pizzerii, kiedy Oliver był wyraźnie zły na brata, przypuszczał, że mogło chodzić właśnie o te okoliczności.

— Będzie dobrze, potrzebuje czasu. Tak sądzę — odpowiedział, mimo że już niczego nie był pewny. — Dzięki za dzisiaj.

— Cieszę się, że jesteś spokojniejszy — odparł Chris i spojrzał na chłopaka.

Tobias po chwili także popatrzył na Nichollsa. Wprawdzie w ciemności dostrzegał tylko zarys jego sylwetki, ale miał wrażenie, że właśnie patrzą sobie w oczy. Może i zadzwonił do Chrisa, by odreagować, ale nie sądził, że to nie seks, a przebywanie przy tym chłopaku, sprawi, że będzie spokojniejszy. Po chwili pożegnał się i wsiadł do samochodu. Nicholls zrobił to samo, uruchomił silnik, włączył radio, a potem ruszył, by wrócić do domu. Nie żałował już, że wybrał się do tego motelu na spotkanie. Co więcej, nie mógł doczekać się kolejnego.

 

*

 

Niedzielny poranek, tak jak i przedpołudnie tego dnia w domu Greenwodów obfitowały w przygotowania do proszonego obiadu. Miało być wystawnie i oficjalnie. Przez co po domu kręcili się różni ludzie, a gospodyni, która zarządzała posiadłością denerwowała się, że jej wszystko przestawiają. Pomimo tego, że wynajęta firma używała swoich rzeczy, to i tak jej patelnie już znajdowały się w innym miejscu, garnki w innym, nie mówiąc już o przyprawach. Także zioła w doniczkach, które posiała na wiosnę, zostały zepchnięte z półeczki, którą na nie przeznaczyła.

— Sama wszystko ugotowałabym — rzekła Sherrie Knapp, która w tym domu pracowała od trzydziestu lat. To ona gotowała dla tej rodziny, opiekowała się nimi, tak jak oni nią.

— Co się przejmujesz? Odpoczniesz — rzucił Quinn tuląc się do jej ramienia. Uwielbiał tę kobietę. — Przez ostatnie dwa miesiące zajmowałaś się wnukami.

— Oj, chłopcze, to było najprzyjemniejsze zajęcie. Jak córka urodziła bliźniaki, parkę, to nie była pewna czy sobie sama poradzi. Nauczyłam ją wszystkiego. Sama miałam przecież bliźniaki. Teraz ona i jej mąż się dziećmi zajmą, a ja wróciłam do pracy.

— I do mnie — rzekł chłopak tuląc się do kobiety niczym do babci.

Sherrie zaśmiała się i objęła osiemnastolatka.

— I do ciebie. No zobacz co robią. Zrzuciliby doniczkę z kwiatem. Jakaś niesolidna ta firma. Wybacz, idę pilnować mojej kuchni.

Quinn odprowadził ją wzrokiem, a potem pokonał schody na piętro. Musiał się w coś ubrać, bo goście mieli przyjść za godzinę. Za długo spał. Idąc do swojego pokoju spostrzegł, że drzwi do sypialni Christophera są otwarte. Zajrzał tam, bo nie potrafiłprzejść obojętnie. Ciekawiło go, gdzie wczoraj przyjaciel pojechał.

— Cześć.

Chris, który miał na sobie jeszcze piżamę, próbował wyprasować białą koszulę. Na powitanie swojego gościa uniósł głowę spoglądając na niego.

— Cześć. Walczę z tym. — Wskazał na ubranie i skrzywił się przy tym.

— Daj, jestem mistrzem prasowania. — Grenwood wszedł do pokoju i odebrał żelazko swojemu przyszłemu, przybranemu bratu. — Uwielbiam to robić i nie rozumiem dlaczego każdy, w tym ty i twoja mama, wyglądacie tak jakbyście dostali olbrzymią karę, kiedy musicie prasować. To sama przyjemność i relaks.

Chris patrzył na Quinna jak na wariata. Rozumiał, że chłopak miał swoje odchyły co do różnych rozrywek, ale żeby prasowanie nazwać relaksem, to już było za dużo.

— Zdrowy jesteś?

— Jak najbardziej. — Quinn posłał uśmiech przyjacielowi, a potem zajął się jego koszulą. Szybko uprasował każdy zakamarek, a potem zabrał się za pierwszy rękaw. — Gdzie wczoraj wybyłeś z domu?

— Prasujesz mi koszulę, bo chcesz poznać moje tajemnice?

— Prasuję, bo nie chcę myśleć, że kretyn, imbecyl i idiota w jednym tu przyjdzie.

— A to nie to samo? Dwa ostatnie to nie synonimy tego pierwszego?

— Podkreślam tylko moją sympatię do Martina Reynoldsa. — Uprasował jeden rękaw i zajął się drugim.

— Aha — burknął Nicholls. — Odwrócił się do szafy, aby wyjąć spodnie od garnituru. Marynarka wisiała przewieszona na krześle, ale jej nie zamierzał zakładać. — Nie sądziłem, że Reynolds tutaj zawita. Mówiłeś, że nigdy nie przychodził.

— Bo nigdy. Pacan chce pewnie omówić naszą sytuację bycia partnerami na tym konkursie muzycznym. Chce wystąpić. Ja też chcę, ale nie z nim.

— To chyba jesteś w patowej sytuacji.

— Ty raczej powiedz, gdzie wczoraj wybyłeś.

— Spotkałem się z kimś. Na seks i tyle. I nie pytaj, tylko prasuj.

— Prasuję przecież, mój przyszły braciszku. Tak naprawdę to skończyłem.

Odstawił żelazko na metalową kratkę umieszczoną na desce do prasowania. Wziął koszulę w dłonie i powiesił ją na przygotowanym w tym celu wieszaku. On nie zamierzał zakładać garnituru. Tata, nigdy mnie w niego nie wsadzi — pomyślał. Dla siebie już wczoraj przygotował wąskie spodnie w odcieniu pudrowego różu, a do tego białą koszulę z fantazyjnym wiązaniem pod szyją. Miał wyglądać gustownie i z klasą, a przy tym wkurwić pewnego blondyna. Wczoraj odwiedził fryzjera, więc włosy miał tak ścięte, że przód łatwo mu będzie zaczesać w górę i żadna grzywka już nie będzie przysłaniać mu oczu.

— Dzięki, Quinn. Sam to jeszcze bym się z tym mordował. Jestem głodny jak wilk i mam nadzieję, że ta godzina do obiadu szybko zleci. Zanim przybyła firma cateringowa, to Sherii zrobiła mi kanapkę.

— To znak, że cię uwielbia. Masz też prawo robić w jej kuchni co zechcesz. Wczoraj ze smakiem zjadała twoje truskawkowe ciasto. Wracając do wczoraj…  Powiesz w końcu z kim… — zaczął Grenwood, ale zanim skończył Chris rzucił, że idzie pod prysznic i już go nie było.

Rudowłosy chłopak zawiedziony udał się do swojego pokoju. Chciał poznać tajemnicę przyjaciela. Może w końcu Christopher znajdzie sobie kogoś na stałe. Chciałby tego, bo chłopak na to zasługuje. Tak jak każdy. Nawet Elliott, który wciąż broni się przed jakimkolwiek związkiem. Ciekawe jaki ten Ryan-streamer jest — pomyślał, zanim sam udał się do łazienki.

 

*

 

Goście przyjechali punktualnie jak zawsze, jeżeli chodzi o tę rodzinę. Elizabeth i Richard Reynoldsowie ubrani byli w eleganckie stroje, ale nie zbyt przesadnie. Nie udawali się przecież na bal, a na obiad do przyjaciela i wspólnika. Ona miała na sobie piękną sukienkę w kolorze głębokiego błękitu, a on szary garnitur o sportowym kroju. Oboje uścisnęli Harry’ego i Joslynn, którzy wyglądali równie wspaniale. Quinn przez ten cały czas wraz z Chrisem i Sophią stali z tyłu. Ten pierwszy bardzo lubił przyjaciół ojca, za to ich syna nie cierpiał. Dlatego miał nadzieję, że okazuje to całym sobą patrząc na chłopaka.

Martin wpatrywał się w niego, jakby widział robaka,  którego trzeba zdeptać. Dobra, może to Quinn nadinterpretował, jak i wszystko co dotyczyło tego wkurwiającego idioty. Wkurzał się też, bo nie było jeszcze Maxa. Jego chłopak miał pojawić się pół godziny temu, a nawet nie odbierał od niego telefonów. Miał wielką nadzieję, że Thompson wkrótce pojawi się i stanie u jego boku. Przecież są parą do cholery. Także Max powinien mu towarzyszyć.

— Quinn, chłopcze, jesteś coraz ładniejszy — powiedziała Elizabeth, która swoje długie blond włosy miała rozpuszczone i zarzucone na plecy. Położyła dłoń na ramieniu Quinna, a w jej oczach chłopak dostrzegł aprobatę. — Fantastyczna koszula — pochwaliła. — Martinie, Quinn wygląda cudownie, prawda?

Na to pytanie jej syn zrobił taką minę, jakby miał zamiar zwymiotować. Po chwili odezwał się, a w jego słowach zawitał sarkazm:

— Tak. Szczególnie te różowe spodnie przyciągają uwagę niczym neon podrzędnego klubu.

— Lepszy podrzędny klub niż zakład pogrzebowy. Pracujesz tam, czy jesteś klientem? — odgryzł się młody Greenwood, pijąc do czarnego stroju imbecyla.

— Kochani — wtrąciła Joslynn, woląc przerwać tę wymianę zdań. — Zapraszam do salonu. Niedługo zostanie podany obiad.

Elizabeth i Richard wraz z rodziną Quinna udali się na mały poczęstunek, mający wzbudzić apetyt  na więcej. Martin przechodząc obok chłopaka, przystanął i zapytał:

— Co masz do zakładów pogrzebowych?

— Nic, ale widzieć ciebie jako ich klienta byłoby miło.

— Podziękuję, jeszcze zamierzam żyć, neonowy pedałku.

— Zabiję cię — oznajmił Quinn patrząc w oczy Martina.

— Powiedz tylko kiedy zamierzasz to zrobić. Chcę się przygotować — odparł chłopak, odwzajemniając spojrzenie.

Obaj wpatrywali się w siebie niczym dwa groźne drapieżniki zbliżające się do walki. Żaden z nich nie zamierzał odwrócić wzroku. Na pewno nie Quinn, który nie znosił tego zarozumiałego uśmieszku u blondyna-kretyna. Najchętniej starłby go z tej buźki. Jak tylko pomyślał, że ma spędzać czas z tym chłopakiem, grać z nim, to wnętrzności zaczynały mu się skręcać.

— Zrobię wszystko byśmy nie brali razem udziału w tym konkursie — powiedział Greenwood.

— Za późno. Jesteśmy najlepsi u nas w szkole w tej kategorii. Taki pech. — Westchnął teatralnie Martin. Dzisiaj włosy miał spięte w niezbyt ciasnego koka tuż nad karkiem i ułożonego bardziej z lewej strony. — Pani Clay już nas zapisała, różowy neoniku.

— Przywalę ci w ten twój nochal, jak nie przestaniesz tak do mnie mówić.

Quinn podszedł bliżej chłopaka. Może zbyt blisko, ale nie zdawał sobie z tego sprawy. Z drugiej strony przecież trzeba trzymać się blisko wroga, czy jakoś tak to szło.

— Nie moja wina, że założyłeś takie spodnie — odpowiedział Martin.

Pochylił się bliżej Grenwooda, który był od niego niewiele niższy. Znalazł się na tyle blisko, że ich twarze, jak i usta dzieliło jedynie kilka centymetrów. Dla kogoś patrzącego z daleka, mogło to wyglądać jakby obaj mieli zaraz się pocałować. Trudno by tej osobie było dostrzec walkę, która się rozgrywała i która nie miała nic wspólnego z chęcią pocałunku. Przynajmniej nie ze strony Quinna, czego chłopak był bardzo pewny. Niestety, nie dla wszystkich było to tak oczywiste. Na pewno nie dla osoby, dzięki której Martin Reynolds został odepchnięty od Grenwooda, a warczący głos zapytał:

— Co tu się, kurwa, dzieje?