2021/01/24

Skrawek nadziei - Rozdział 30 ostatni + Epilog + Podziękowania

 Dzisiaj wielki finał i dowiecie się jak skończyła się historia Josha i Camerona. Za tydzień jeszcze nie pojawi się ostatni tom "W cieniu ludzi". Zacznę to publikować od lutego. :)


Dziękuję za komentarze. :)


JOSH

 

Najpierw poczułem zimno, potem ból. Nie miałem pojęcia gdzie jestem i dlaczego nie mogę się ruszyć. Nie rozumiałem co się stało. Czekałem na Camerona, bo miał zabrać mnie na przyjęcie urodzinowe. Miało być ciepło, tymczasem zimno przeszywało mnie do szpiku kości. Chciałem ciepła ramion Camerona, a nie mogłem tego znaleźć.

Powoli powracały do mnie przebłyski tego, co się stało. Były jak wycięte klatki z filmów. Krótkie scenki czegoś co się wydarzyło.

Otwieranie drzwi.

Postać, której się nie spodziewałem.

Strach.

Krzyk.

Próba ucieczki.

Wyzwiska.

Uderzenie w głowę, a potem ciemność.

Pustka.

Jakby już nic nie istniało, a jedynie tylko chwilami docierał do mnie znienawidzony głos mówiący:

— Zabiję cię. Będziesz suko cierpieć. Nikt poza mną nie będzie cię miał. Nikt.

Potem znów nadchodziła ciemność.

Trząsłem się z zimna, a ból głowy nie mijał. Uniosłem powieki i natychmiast je zamknąłem, kiedy światło poranka zakuło mnie w oczy. Drugi raz przygotowałem się na to. Spod przymrużonych oczu mogłem dostrzec, że na czymś leżałem. Moje ręce i nogi zostały skrępowane ze sobą liną. Starałem się poruszyć palcami u rąk i nóg, by sprawdzić czucie. Na szczęście wszystko było w porządku. Links wiążąc mnie doskonale wiedział jak to zrobić nie odcinając mi dopływu krwi.

Wszędzie wokół było mnóstwo drzew i gęsto rosnących krzewów oraz parę wysokich skał o różnych kształtach. Pod jedną z nich leżałem. W powietrzu czułem zapach mokrej ściółki, żywicy oraz deszczu. Musiało nieźle padać, ale tego też nie pamiętałem. Mimo tego moje ubranie nie namokło, co oznaczało, że ten czas przeczekaliśmy w samochodzie, którego tutaj nie było. Prawdopodobnie nie dojechałby tu, gdyż zbyt gęsto zalesiony teren na to nie pozwalał.

Serce podeszło mi do gardła, kiedy zrozumiałem gdzie jestem i co się stało. Strach zaczął opanowywać każdą część mojego ciała, ale nie mogłem mu się poddać. Ulegnięcie oznaczało dla mnie śmierć. Nie po to uciekałem przez ponad dwa lata, spotkałem miłość, aby teraz umrzeć. Musiałem zachować spokój. Jakoś wydostać się stąd, by zniknąć z oczu najpodlejszego człowieka z jakim miałem do czynienia.

Słyszałem jego głos. Z kimś rozmawiał, a to wskazywało, że nie był sam. Ewentualnie mógł doszczętnie zwariować i mówić do siebie. Zaraz jak to mi przemknęło przez umysł, usłyszałem drugi głos. Nie miałem pojęcia kim jest drugi z mężczyzn, ale dla mnie oznaczało to, że ucieczka przed nimi dwoma nie była niemożliwa, ale trudniejsza. Tak wolałem myśleć, by nie poddać się. W dodatku mieli broń. Carter na pewno, bo to jej rękojeścią uderzył mnie w głowę. Teraz kiedy wracała mi świadomość, wyraźnie widziałem tę scenę.

Próbowałem się poruszyć. Musiałem znaleźć sposób by się ich pozbyć. W filmach takie coś wydaje się bardzo łatwe. Wystarczyłoby potrzeć linkę o ostrą krawędź skały, aby ją przeciąć. Rzeczywistość jednak była całkiem inna.

Jęknąłem mimowolnie próbując unieść głowę, aby się bardziej rozejrzeć, co zwróciło uwagę moich porywaczy.

— O, kto się obudził. W końcu. Przynajmniej nie będziemy cię dźwigać. — Dostrzegłem idącego w moją stronę Cartera. Wciąż wyglądał tak samo przystojnie i zniewalająco, ale wiedziałem już, jak bardzo czarną ma duszę. Złowieszczy wyraz jego twarzy sprawił, że wewnątrz mnie narastała panika, bo miałem wrażenie, że sam diabeł przykucnął obok mnie. Jego oczy pałały niewyobrażalną nienawiścią skierowaną w moją stronę, co sprawiło, że zrobiło mi się jeszcze zimniej. Jego wspólnik pozostał z tyłu przyglądając się nam.

— Wszystkiego najlepszego mój miłości — szepnął.

— Pieprz się — syknąłem w stronę Linksa.

— Wybacz — położył dłoń na moim policzku, a ja miałem wrażenie, jakby przeszywał mnie lodem pochodzącym z jego zlodowaciałego serca — ale nie tknę cię. Jesteś już brudny. Nie dlatego że się posikałeś, co jest obrzydliwe, ale to wybaczam, bo nie panowałeś nad swoim ciałem. Pozwoliłeś jednak dotknąć się temu glinie od siedmiu boleści. — Wsunął palce w moje włosy i zacisnął na nich pięść, co tylko spotęgowało ból głowy. — Wiłeś się pod nim jak suka!

— Tak, bo zdecydowanie jest lepszy w łóżku niż ty — rzekłem czując złość. — Przy tobie mi nawet nie stawał!

— Masz niewyparzony język zdziro. Wstawaj. — Podniósł się i chwycił mnie za rękę ciągnąć do góry. Stęknął przy tym. — Przytyłeś. Ciężko cię było dźwigać odkąd musieliśmy porzucić samochód. Niestety mój wspólnik pomylił drogę. Ale naprawimy to. Znajdzie drogę inaczej mu rozwalę czaszkę.

— Cam cię znajdzie i zabije — syknąłem w jego twarz na co zaśmiał się.

— Oj, szuka cię, szuka. Ale przez ulewę zgubili nasze ślady. Nawet strażnicy leśni, którzy do nich dołączyli się pogubili. — Zaśmiał się szyderczo. — Idioci. Nie zdążą nas znaleźć, bo niedługo przejdziemy do innego hrabstwa, a tam już czekają na nas moi wspólnicy. Za dużo im płacę, aby się nie pojawili. Będziesz szedł, więc cię rozwiążę, a jak spróbujesz uciec zabiję cię. — Zaczął rozwiązywać moje liny, bo i tak z rękoma przywiązanymi do nóg nie mógłbym się całkiem podnieść. Przez cały czas mówił: — A mam inny plan dla ciebie. Najpierw sobie pocierpisz.

To w jaki sposób wypowiedział te słowa i jak na mnie spojrzał, obiecywało, że nie czeka mnie nic dobrego. O czym chwilę później mnie przekonał.

— Pamiętasz piwnicę w starym domu mojej głupiej babki?

— Jak możesz tak mówić? Wychowała cię.

— Chciała mnie zamknąć w zakładzie dla obłąkanych, bo podobno byłem niebezpieczny dla otoczenia. Dlaczego? Bo chciałem mieć wszystko dla siebie? Aby moi kochankowie byli tylko moi? To, że zamykałem ją w pokoju na całe dnie czyniło mnie szalonym?

— Jesteś szalony — warknąłem i szarpnąłem się, ale trzymał mnie zbyt mocno za ramię, abym mógł się odsunąć. Jego uścisk bolał, tak jak moja głowa, ale zacząłem to odsuwać jak najdalej od siebie.

— Niech ci będzie. Ale będę ostatnią osobą jaką zobaczysz zanim zamuruję cię żywcem w tej piwnicy. Tuż koło mojej babki i jak mu tam było… Petera. Zdradził mnie, a tak go kochałem. Miałem tylko szesnaście lat. No cóż, nie pożył długo. Nigdy nie znaleźli jego ciała. Tak jak ty nie pożyjesz, jeżeli spróbujesz ucieczki. Musisz na swojej skórze solidnie poznać to, co spotyka tych, którzy mnie zostawiają. Zamurowanie żywcem to sprawiająca mi wielką przyjemność kara, którą ci dam.

— Nie mówiłeś nic o zabijaniu, Links. Mieliśmy go tylko porwać i zawieźć do domu! — krzyknął mężczyzna, który pomagał Carterowi.

— Zamknij się, Bruce. — Mój były posłał wspólnikowi spojrzenie, które za dobrze znałem. Obiecujące śmierć.

— Mówiłeś, że tylko żartujesz z tą śmiercią. Powiedziałeś, że jego rodzice zapłacili, by go odnaleźć i zabrać od tego faceta. Nie miało być zabijania!

Carter puścił mnie, przez co zachwiałem się. Patrzyłem jak podchodzi do mężczyzny z wycelowaną bronią. Poczułem w sobie nagły skok adrenaliny, kiedy serce podpowiedziało mi, że mam szansę na ucieczkę.

Biegnij, naszła mnie myśl i cofnąłem się. Stanąłem na gałązce, która pękła i przez chwilę nie ruszałem się. Mężczyźni się kłócili, a Carter stawał się coraz bardziej wściekły. Nagle po prostu ot tak strzelił do wspólnika, a ja w tej samej chwili zacząłem uciekać. Moje życie, właściwie już od momentu poznania tego mężczyzny, stało się ucieczką, w której miałem doświadczenie. Umiałem szybko biegać, ale zmęczony, obolały, ledwie pokonujący ból głowy, bez płynącej w żyłach adrenaliny nie byłbym w stanie biec, a jednak robiłem to.

Biegłem.

Słyszałem za sobą krzyki Cartera. Też był na pewno zmęczony, więc miałem nadzieję, że nie dogoni mnie szybko. Potem padł strzał. Mógłbym przysiąc, że usłyszałem świst kuli przelatującej obok mnie. Starałem się przyśpieszyć. Nie oglądałem się za siebie, bo gdybym to zrobił okazałoby się to moją zgubą. Dlatego po prostu biegłem co sił w nogach.

Znajdowałem się na nieznanym terenie. Mijałem rosnące wokół drzewa biegnąc jak szalony slalomem. Niektóre w ostatniej chwili omijałem czując za sobą oddech śmierci. Musiałem jej uniknąć za wszelką cenę. Chciałem żyć, a pragnienie tego i chęć powrotu do Camerona, stworzenie z nim zdrowego, normalnego, nawet i nudnego związku dodawały mi sił.

Biegłem.

Wciąż i wciąż.

Krok za krokiem pokonywałem kolejne metry nierównego terenu, wspinając się, wpadając w dziury, ale pędziłem naprzód. Liczyła się ucieczka przed człowiekiem, który chciał mnie zabić, a tym razem zrobiłby to nie czekając aż mnie stąd wywiezie. Spełniłby w końcu swoją obietnicę, a na to nie mogłem pozwolić.

Po raz kolejny pośliznąłem się na mokrej od deszczu ściółce. Pokonywałem każdy metr nie wiedząc gdzie uciekać, ale mój instynkt prowadził mnie w dół lasu, nie przeciwnie, gdzie dotarłbym do gór. Płuca mnie bolały od coraz cięższego oddechu. Serce biło niewyobrażalnie szybko, ale nie poddawałem się. Nigdy tego nie zrobię. Walczyłem by znów żyć normalnie i zamierzałem walczyć nadal.

Biegnij, biegnij, powtarzałem do siebie w myślach. Za mną rozległ się kolejny strzał. Odniosłem wrażenie, że Carter jest bliżej mnie niż wcześniej. To oznaczało, że słabłem, ale moja determinacja sprawiała, że wciąż uciekałem. Nie zamierzałem się poddać. Nie człowiekowi, który zabrał mi kawał mojego życia.

Krzyknąłem kiedy rozległ się strzał, a potem potknąłem się o wystający z ziemi korzeń. Poczułem ból w kostce kiedy upadałem. Próbowałem wstać, ale nie mogłem. Przekręciłem się na plecy, opierając nieznacznie o pień jakiegoś liściastego drzewa i zobaczyłem lufę wycelowanego we mnie pistoletu.

— Mówiłem, że przede mną nie ma ucieczki.

Z duszą na ramieniu patrzyłem jak kładzie palec na spuście, a na ustach pojawia się zwycięski uśmiech. Pomyślałem o Cameronie, o tym, że nigdy nie będziemy mieć szansy spełnienia swoich planów dotyczących wspólnego życia. Pożegnałem się w myślach z nim i moją rodziną. Poznałem też prawdę co do tego, że człowiek przed śmiercią widzi obrazy ze swojego życia i te najcenniejsze chciałem zabrać ze sobą, gdziekolwiek pójdę.

— No zrób to. Na co czekasz?! — krzyknąłem do niego. Nie zamierzałem mu pokazać, że się boję.

— Napawam się moim triumfem — powiedział, a wtedy coś uderzyło w drzewo zanim.

Carter obejrzał się kierując broń w tamto miejsce szukając tego, co wywołało hałas. Wtedy padł strzał, a drań upadł na ziemię trzymając się za klatkę piersiową. Następne co zobaczyłem to Camerona wybiegającego z krzaków.

— Policja — poinformował cierpiącego mężczyznę.

Kopnął jego broń, a potem podbiegł do mnie. Zauważyłem, że był sam, ale gdzieś tam słyszałem jakieś krzyki. Zaraz jednak wszystko ucichło, kiedy Cameron znalazł się obok mnie i podniósł na tyle, by mógł porwać mnie w ramiona. Objąłem go bardzo mocno czując coraz większe wyczerpanie. Przymknąłem powieki, aby nasycić się tym, że jest obok mnie.

— Szukaliśmy cię całą noc. Ulewa nam przeszkodziła, ale nie zrezygnowałem — mówił zmęczonym, ale pełnym ulgi głosem. — Musiałem cię znaleźć, Feniksie. Usłyszeliśmy strzały i one nas nakierowały na to miejsce. Inni zostali w tyle, ale zaraz tu będą. Kocham cię.

Uścisnąłem go mocniej i otworzyłem oczy, po czym zamarłem. Archer wyczuł to i sięgnął po broń. Odwróciwszy się wycelował nią prosto w czołgającego się mężczyznę, który wyciągał rękę po swój pistolet. Aż tutaj słyszałem świst jego urywającego się oddechu.

— Nie ruszaj się — powiedział do niego Cameron, ale Links go nie słuchał.

— Zabiję… — charczał — was obu…

— Krew zalewa ci płuca. Niedługo już pożyjesz, a nadal chcesz zabijać? — zapytał go szeryf. — Zastrzelę cię kiedy tylko dotkniesz broni.

— On… zawsze… był… mój. — To były ostatnie słowa, które wypowiedział Carter. Mój były koszmar od którego zostałem uwolniony. Chwilę później Cameron spełnił swoją groźbę w momencie kiedy Links ostatkiem sił dotarł do broni i ją chwycił. Padł strzał odbierający życie człowiekowi o czarnej duszy. Człowiekowi, który zamierzał odebrać mi wszystko.

Nie poczułem nic, kiedy patrzyłem jak umierał. Może jedynie żal, że stanął na mojej drodze, ale wtedy głos we mnie powiedział mi kolejny raz, że dzięki temu poznałem prawdziwą miłość. Gdybym miał przejść przez wszystko ponownie, tylko po to, aby móc poznać Camerona Archera, zrobiłbym to.

Wcisnąłem twarz w szyję ukochanego mężczyzny, słysząc kroki innych, którzy mnie szukali.

— To koniec — wyszeptał Cameron.

— Zabierz mnie do moich rodziców — poprosiłem.

 

*

 

Trzy tygodnie później

 

— Denerwujesz się — powiedział Cameron siedząc za kierownicą. — Czym jesteśmy bliżej, tym bardziej, co?

— Denerwuję się ale jestem równie podekscytowany. Nie tym co będzie, ale jak zareaguję.

— Rozmawiasz ze wszystkimi przez telefon i neta już od wielu dni. Twoi przyjaciele cię odwiedzili.

— I co było? Popłakałem się.

W chwili kiedy moi przyjaciele pojawili się w Sunriver, po tym jak skontaktowałem się z nimi, nastąpiło szaleństwo powitań, moc uścisków, łzy i ciągnące się godzinami opowieści. Powtarzałem w kółko jak dobrze ich widzieć i popłakałem się. U nich tak wiele się zmieniło. Will i Heather zaręczyli się. Virginia miała dziewczynę, z którą powoli układała sobie życie. Natomiast Simon i Gilbert nadal skakali z kwiatka na kwiatek, ale wyglądało na to, że dojrzeli do tego, aby znaleźć dobre dziewczyny, z którymi ustatkują się. Życie cały czas trwało, kiedy ukrywałem się i cieszyłem się z tego, że starali się iść dalej, mimo że wciąż czekali na sygnał ode mnie, jak mi wyznali. Każdy z nich wierzył, że wrócę.

Kiedy wyjechali po dwóch dniach aby wrócić do pracy, wciąż czułem się pozytywnie naładowany tą wizytą. Tylko jeszcze bardziej tęskniłem za rodziną. Niestety, oni nie mogli do mnie przyjechać z powodów zdrowotnych mojego taty i brata. Pierwszy kilka dni wcześniej opuścił oddział chirurgiczny, drugi miał złamaną nogę. Ja także musiałem czekać z wyjazdem do nich.

Po tym co się stało komenda główna policji, pod którą należał posterunek w Sunriver musiała przeprowadzić śledztwo w sprawie śmierci Cartera Linksa. Opowiedziałem im o domu babci Cartera, w którym znaleźli jej ciało oraz ciało poszukiwanego od szesnastu lat chłopaka. Nie mogłem wyjechać z miasta do chwili aż nie zakończyli śledztwa. Trwało to trzy tygodnie, a te wszystkie dni dłużyły mi się bardziej niż minione lata. Cameron był cały czas ze mną podtrzymując mnie na duchu, dając siłę. Dużo w tym czasie rozmawiałem z mamą, która za każdym razem płakała, a ja zapewniałem ją, że czuję się dobrze i niedługo przyjadę.

W końcu śledztwo zamknięto stwierdzając, że Cameron działał zgodnie z prawem, a zabijając Linksa stanął w mojej obronie i swojej. Przyjąłem tę decyzję z ulgą, jak cała jego rodzina, posterunek i chyba wszyscy ludzie w Sunriver. Dowiedziałem się też, że Carter kilka tygodni temu wpadł na mój trop i był widziany w pensjonacie za miastem, ale nikt się nim nie interesował gdyż wynajął pokój jak zwykły turysta i nikomu nic nie zrobił. Podobno nawet był bardzo miły i uczynny. W jaki sposób mnie odnalazł tego się już nie dowiemy, ale to nie było ważne.

— O czym myślisz? — zapytał Archer.

— O ostatnich dniach i o tym, że jesteś moim szczęściem.

— A ty moim. — Wyciągnął rękę i podałem mu swoją dłoń. Ścisnął ją, ale po chwili puścił, musząc zmienić bieg. — Jesteśmy na miejscu.

Dopiero po jego słowach zorientowałem się, że wjeżdżamy właśnie na podjazd znajdujący się przed garażem domu, w którym mieszkałem z rodzicami i bratem. Wyglądało jakby nic się tutaj nie zmieniło. Nadal ściany miały żółty kolor, wszędzie rosły różane krzewy. Trawa poszarzała z powodu jesieni i jedyne dwa drzewa obok podjazdu upuściły już wszystkie liście.

Mieliśmy spędzić tutaj dwa tygodnie, podczas których zamierzałem się nacieszyć bliskimi i przyjaciółmi, ale i spakować to co należało do mnie, by przenieść się do Sunriver i zamieszkać z Cameronem w jego domu, który stał się moim. Nie zamierzałem wracać tutaj. Cały czas czułem, że tam jest moje miejsce i szczęście. Zawsze było.

Archer zaparkował, a ja poczułem jeszcze większe nerwy. Mój ukochany chwycił w dłonie moją twarz i lekko ucałował usta.

— To twoja rodzina.

— Tak dawno ich… — Nie dokończyłem, bo kątem oka ujrzałem jak drzwi frontowe się otwierają i z domu wychodzi mama. Za nią pojawił się tata, którego włosy były całkiem siwe, jakby to, że nie mogli mnie znaleźć zabrało z nich ciemny kolor. Z tego co się dowiedziałem, był w dobrej formie, ale po operacji, którą przeszedł wciąż musiał na siebie uważać. Poczułem napływające do oczu łzy, a w gardle ze wzruszenia pojawiła się gula.

— Poczekaj — powiedział Cameron gdy otworzyłem drzwi.

Wysiadł pierwszy i sięgnął na tylną kanapę, po czym podał mi kulę. W czasie ucieczki skręciłem kostkę i nadal miałem przez nią małe problemy z chodzeniem. Wysiadłem pomagając sobie kulą. Zauważyłem, że obok moich rodziców stanęła dziewczyna, którą widywałem na zdjęciach, a tuż przy niej znajdował się mój brat podpierający się na dwóch kulach. Nogę aż do kolana miał wciąż w gipsie.

— Cześć kaleko — zawołałem do niego.

— Przykuśtykasz tu, pacanie i się przywitasz? — zapytał Johnny szeroko się uśmiechając.

— Pozwól tylko niech się na was napatrzę — odparłem.

— Patrzeć będziesz później. No, chodź tutaj, bracie, bo daleko nie zajdę. Ale jak to zrobię to cię walnę, to nic, że jesteś starszy.

Roześmiałem się, kiedy mama pacnęła Johnny’ego w ramię. Nic się nie zmienili, wciąż byli tacy sami. Podszedłem do nich czując Cama za plecami. Chwycił kulę, którą wypuściłem wpadając w objęcia płaczącej mamy.

— Tak za tobą tęskniłem, mamo — szepnąłem pozwalając sobie na łzy szczęścia.

Nareszcie dobiegło końca to, co było złe. Człowiek który nas skrzywdził, bo nie tylko zrobił to mnie, ale i tym, których kochałem, odszedł. Ale w tym wszystkim co złe, spotkało mnie i to co dobre. Tym był Cameron, w którego ramiona mogłem się wtulać, tak jak zrobiłem to wiele godzin później śpiąc w moim dawnym pokoju, w domu do którego mogłem wrócić i będę to robił, bo już nikt mi tego nie zabroni. W dodatku nie będę już sam.

— Kocham cię — powiedziałem do śpiącego mężczyzny i dołączyłem do niego w krainie snów.

Snów, w których nie nawiedzały mnie już koszmary.


Epilog

 

 

Cam

 

Pięć lat później

 

— Na co czekasz? Rusz się — rozkazałem Joshowi, który drażnił się ze mną i doprowadzał do pasji. — Nie mamy czasu. Rusz się. — Nacisnąłem piętami na jego pośladki i poruszyłem biodrami, by czuć jak mnie wypełnia. — Josh, zabijasz mnie.

W ciągu pięciu lat wspólnego życia, wiele razy mu się oddawałem, tak jak oddałem mu serce. Ufałem Joshowi bezgranicznie, tak jak on ufał mi. Byliśmy ze sobą szczęśliwi. Dobrze nam było razem w życiu i w łóżku. Każda chwila z nim stała się bezcenna, jak te kiedy mogłem go dotykać i czułem jego dotyk na sobie. Wciąż kochaliśmy się bardzo mocno miłością, która po latach unormowała się, dojrzała i ukorzeniła w nas na dobre. Seks z czasem nabrał innego smaku, ale jeszcze lepszego, bo każdy z nas wiedział co robić, by zadowolić partnera. Miałem trzydzieści siedem lat, a Joshua dopiero dwadzieścia osiem, a nasze temperamenty seksualne niewiele się różniły.

— Rusz się, bo nasze rodziny na nas czekają.

— A kto nabrał ochoty, aby się kochać tuż przed wyjściem?

— A kto mnie kusił i opowiadał rzeczy, które mnie podniecają? — odparłem na jego pytanie.

— A co takiego mówiłem? — Pchnął biodrami, a ja przyjąłem to z ulgą, jakbym czekał wieczność na tę rozdzierającą mnie przyjemność.

— Mówiłeś co mi zrobisz, kiedy wrócimy do domu. Jak mnie będziesz dotykał, całował, jak wejdziesz we mnie… Rusz się. — Obok mnie leżał telefon, który zaczął dzwonić, ale nie obchodziło mnie to. — Zawsze dzwonią w nieodpowiedniej chwili. — Położyłem dłoń na karku kochanka przytrzymując go i patrząc głęboko w oczy. —Szybciej. Proszę.

Poruszył się tak jak tego pragnąłem, jakby czekał na to ostatnie słowo. Roztapiał mnie, rozbrajał, w pełni czynił otwartym na to co mi dawał kochając się ze mną bezgranicznie oddany naszej bliskości. Uwielbiałem być w nim i kiedy on wsuwał penisa we mnie, ale i też te chwile kiedy leżeliśmy razem, zasypialiśmy. Kochałem go bezwarunkowo. Josh stał się moim partnerem, kochankiem, przyjacielem i od roku moim mężem. Na zawsze został ze mną połączony, tak jak połączyły się nasze serca i jak robiły to nasze ciała stapiając się w jedno.

— Mocniej, Josh. — Nigdy przed nim nie ukrywałem jak lubię mocno to robić, kiedy on topował. Przyjął to z łatwością i dawał mi to czego potrzebowałem w seksie. Czasami się drażnił, tak jak ja z nim, kiedy byłem na górze. Dzisiaj mógłby być we mnie godzinami i zamierzał to robić, ale czekały na nas dwie rodziny o czym mu przypominałem ja oraz dzwoniący telefon, który miałem ochotę rozbić o ścianę.

— Załatwię to. — Chwycił telefon i napisał coś na nim. — Poszło.

— Co zrobiłeś? Chyba nie napisałeś co właśnie robimy?

— Napisałem, twojej mamie, że zaraz się odezwiemy.

— Będę wiedzieć co robimy.

— Czy to ma znaczenie? — zapytał.

— Żadnego. Szybciej — błagałem, a jego usta opadły na moje i poruszył się szybciej prowadząc nas ku uwalniającemu orgazmowi, chociaż to nie on był najważniejszy w naszym seksie, bo zawsze wtedy czerpaliśmy radość bycia razem.

 

 

JOSH

 

Wzięliśmy drugi tego dnia prysznic i ubraliśmy się. Na dworze grzało mocno i  cieszyło mnie to. W zimowe dni zawsze nie mogłem doczekać się upalnego lata.

— Nie zapomnij kwiatów — zawołał do mnie z przedpokoju Cameron.

— Nie zapomnę. Sprawdź czy zapakowałeś do bagażnika prezent.

Znajdowałem się jeszcze w sypialni przygotowując się do rodzinnego przyjęcia, które urządzone było z okazji rocznicy ślubu moich rodziców. Postanowili to uczcić w Sunriver, a moi teściowie przyklasnęli temu pomysłowi. Moja mama bardzo polubiła to miasteczko i często z tatą odwiedzali nas w wakacje. Doskonale dogadywała się z Esterą Archer i obie potrafiły godzinami rozmawiać przez telefon. Za to mój tata i mój teść z początku mieli problemy by znaleźć wspólny język, gdyż obaj mieli różne pasje, ale w końcu i oni znaleźli coś co ich połączyło. Wędkarstwo sprawiło, że spędzali długie godziny nad jeziorem dając swoim żonom wolność.

Moi przyjaciele i mój brat, który postarał się już o dwójkę dzieci, także wiedli szczęśliwe życie. Owszem zdarzały się problemy, ale nauczyli się je pokonywać, tak jak ja. Przez lata które minęły nie zawsze mnie i Camerona spotykały te szczęśliwe dni. Zdarzały się też gorsze chwile, a najgorzej było wtedy, kiedy trzy lata temu go postrzelono. Lekarze nie dawali wtedy jeszcze mojemu narzeczonemu, szans na przeżycie. Nie opuszczałem jego szpitalnego łóżka przez dwa tygodnie, kiedy był nieprzytomny. Czytałem mu, mówiłem do niego, a nawet groziłem. Stał się cud, a wtedy to co przeżyłem nauczyło mnie jeszcze bardziej doceniać to, co mieliśmy. Zbyt łatwo można było coś lub kogoś stracić, a każdy dzień razem był bezcenny.

— Prezent jest w bagażniku — poinformował Cameron, wchodząc do sypialni. — Widziałeś mój telefon? — Macał się po kieszeniach zarówno spodni jak i koszuli. Spojrzał na mnie i zapytał: — Co tak patrzysz?

— Patrzę, bo cię kocham. — Podszedłem do niego i ucałowałem w kącik ust. — Jestem z tobą szczęśliwy. Doceniam każdy dzień, kiedy mogę być z tobą. Znalazłeś się na mojej drodze, kiedy byłem wystraszony, unikałem ludzi, szczególnie ciebie i nie zszedłeś z niej.

— Bałem się, że złamiesz mi serce. — Położył czule dłoń na moim policzku. — Mimo strachu szedłem do przodu drogą, którą wytyczyło mi serce i wygrałem. — Przesunął dłoń z policzka na mój kark i chwycił moje usta swoimi na jedną, małą chwilę, ale to sprawiło, że odezwały się motyle w moim brzuchu. Wciąż tam były i miałem nadzieję, że będą nawet za pięćdziesiąt lat. — Dobra, pośpieszmy się, bo… — wypowiedź Camerona została przerwana przez dzwoniący, gdzieś spod łóżka telefon.

— Chyba go znalazłeś. Powiedz im, że już wyjeżdżamy. — Kiedy mój mąż schylał się pod łóżko, ja poszedłem do łazienki po kilka ręczników papierowych, aby wytrzeć nimi mokre łodygi ogromnego bukietu, który stał na podłodze w naszej sypialni.

Mimowolnie spojrzałem w lustro. Zobaczyłem w nim młodego człowieka o jasnych włosach, oczach w dwóch kolorach, w którym nie było już nic z chłopca. Zmężniałem. Wciąż byłem bardzo szczupły, ale postarałem się by mieć trochę mięśni. Często ćwiczyłem razem z Cameronem, a rano biegaliśmy. Nie udawało nam się to tylko wtedy, gdy zbyt długo spaliśmy, a potem śpieszyliśmy się do pracy. On na posterunek gdzie pracował ze swoim stałym zespołem, a ostatnio dał awans Adamowi i Owenowi. Natomiast ja skończyłem studia i tak jak marzyłem uczyłem w miejscowym liceum informatyki. Nikt nie miał nic przeciw temu, że nauczycielem jest osoba homoseksualna. Tak samo jak to, że wyszedłem za mąż za miejscowego szeryfa. W Sunriver naprawdę znalazłem wszystko to, czego szukałem.

— Josh, pośpiesz się, Feniksie, bo nasze mamy się niecierpliwią. Tata już wrzuca steki na grilla. Alma oraz pani Hudson także przyszły. Bliźniaki kłócą się o to jaką muzykę puścić, doprawdy, mają po osiemnaście lat, a zachowują się jak wtedy, kiedy byli młodsi. Psy ciągle szczekają i ledwie słyszałem co się jeszcze dzieje.

Pokręciłem głową z uśmiechem. Jak zawsze w domu Archerów panował rozgardiasz i to było piękne.

— Już idę — zawołałem do męża, po którym przyjąłem nazwisko.

Wraz z kwiatami dla mojej mamy popędziłem ku wyjściu z domu. Cameron czekał na mnie przy samochodzie i usłyszałem jak zapewnia którąś z matek, że już jesteśmy w drodze.

— Kłamca — szepnąłem do jego ucha muskając płatek ustami.

— Nie kłamię, przecież jedziemy — odpowiedział mi, a po chwili zwrócił się do kogoś z kim rozmawiał. — Tak, wiem mamo co słyszałaś. Właśnie wsiadamy do samochodu. Nie musisz przeprowadzać śledztwa na temat tego czy kłamię czy nie. To ja tu jestem szeryfem. Tak, obie was kocham.

Zaśmiałem się na głos i usiadłem za kierownicą czekając aż moje szczęście zajmie fotel pasażera. Kiedy to zrobił po zakończonej rozmowie, pierwsze czym się zajął to nie zapięcie pasów, ale przyciągnięcie mnie do siebie. Potem pocałował, odbierając nam oddech. Za każdym razem gdy to robił lub kiedy był obok mnie, czy nawet jak nie widywaliśmy się godzinami, kiedy pracowaliśmy zawsze sprawiał, że moje serce biło dla niego i tylko dla niego, aż po kres naszych dni.

 

Koniec

 


Podziękowania

 

Bardzo dziękuję tym którzy zdecydowali się na zakup tego tekstu. Wcześniej przed publikacją na blogu i po tym jak zaczęła się ona tutaj ukazywać. Dziękuję wszystkim tym, którzy napisali komentarz co do całości tekstu, jak i każdego rozdziału. 

Może ja tego nie okazuję, ale to wszystko dla mnie wiele znaczy, szczególnie po tym jak dużo nerwów, sił, czasu kosztowało mnie napisanie tej historii. Wiem, że były osoby, którym się coś nie podobało, a szczególnie Harlequinowska scena seksu. Taka nie fajna przecież była. Taka blee itd. Nie wiem. Mnie pasowała do tych bohaterów i innej tutaj nie widziałam. Tak samo wszystko co się tutaj działo, miało być takie jakie zostało napisane nie tylko przeze mnie, ale przez moich bohaterów. 

Cieszę się, że zrealizowałam swój pomysł sprzed lat (trochę zmodyfikowany, ale dużo się nie zmieniło) i mogliście się z nim zapoznać.

Dziękuję za to, że jesteście, czytacie i chcecie czytać moje teksty, bo inaczej nie miałabym powodu, aby pisać. Kocham Was i przesyłam mentalne uściski.:*

2021/01/17

Skrawek nadziei - Rozdział 29

 Finał już tuż za zakrętem. Czyli za tydzień ostatni rozdział plus epilog. Naprawdę nie wiem kiedy to zleciało. :)


Dziękuję za komentarze i zapraszam na ciąg dalszy tej historii. :*


Cam

 

— Tak, mamo, już jestem pod jego domem — powiedziałem do głośnika w telefonie. — Nie będę dawał ci sygnału, że już wyjechaliśmy, bo zaraz to robimy i za dosłownie chwilę jesteśmy u was. — Wysiadłem z samochodu biorąc ze sobą kluczyki. Co robiłem już automatycznie. — Rozłączam się — poinformowałem ją, kiedy zaczęła mówić o torcie. Moim zdaniem i tort i wystrój domu były idealne, i nie mogłem doczekać się tego, aby Josh to zobaczył.

Schowałem telefon do kieszeni. Bawiąc się kluczykami, pokonałem te kilka schodów, przypominając sobie jak po raz pierwszy stanąłem na tym ganku przywożąc czek temu, którego wybrało moje serce, ale jeszcze nie wiedziało czy nie zostanie przez niego złamane. Wtedy Josh nawet mi drzwi nie otworzył, a dzisiaj zabierałem go na jego przyjęcie urodzinowe. Dużo się zmieniło tak samo jak pogoda. Letni dzień przekształcił się w jesienne zimno.

Drzwi do domu Josha były uchylone, ale i tak zapukałem w nie. Nie chciałem go wystraszyć nagłym wejściem. Poczekałem chwilę, ale nikt ani mi nie odpowiedział, ani nie podszedł do drzwi. Zapukałem drugi raz i nadal nic się nie działo.

— Może bierze dopiero prysznic — szepnąłem pod nosem. — Ale wątpię, aby wtedy zostawił otwarte wejście.

Postanowiłem wejść do środka i zastałem tam przewrócony wieszak, jakby ktoś w pośpiechu zabierał kurtkę, a na podłodze leżały kawałki błota. Natychmiast wyjąłem broń i odbezpieczyłem. Josh zawsze pilnował porządku, więc nigdy by czegoś takiego nie zostawił. W dodatku zawsze zamykał drzwi na klucz, a zastając je otwarte powinienem był wiedzieć, że coś jest bardzo nie w porządku. Moje serce zadrżało z niepokoju. Przeszedłem najciszej jak się da do dalszej części domu i nikogo nie zastałem.

— Josh? — zapytałem tak na wszelki wypadek, ale przecież chłopaka nie było. Sprawdziłem nawet szafę.

Wyjąłem telefon i kliknąłem na jego nazwisko. Jeszcze starałem się sobie wszystko wytłumaczyć, ale obawiałem się najgorszego. Mogły zdarzyć się dwie rzeczy, Joshua musiał uciekać, co było mało prawdopodobne, bo mówił mi, że gdyby coś się działo pojawi się u mnie. Drugą rzeczą był najgorszy scenariusz, o którym przestałem myśleć oddając się sielance spokojnych dni z moim chłopakiem.

— Cholera jasna! — krzyknąłem, kiedy nikt nie odpowiadał, a dzwonek telefonu dotarł do moich uszy z sypialni.

Niemalże natychmiast podjąłem działania, które podsuwało mi nie tylko moje wyszkolenie, ale i instynkt. Zawiadomiłem moich funkcjonariuszy mówiąc im o porwaniu Josha. Tylko to mogło się wydarzyć, a wiele mówiące ślady błota przy wejściu podpowiadały mi, że był tutaj ktoś kogo nie powinno być.

Wyszedłem na dwór, by z samochodu wyjąć latarkę. Na dworze było już na tyle ciemno, że potrzebowałem czegoś co wspomoże światło padające z ganku. Dopiero teraz zauważyłem kolejne ślady błota na schodach. Wokół domu dzięki trawnikowi nie było możliwości, by one się tu ot tak wzięły. Przeszukując teren wokół domu zauważyłem wygniecione pasy trawy po kołach samochodu, które na pewno nie należały do tego którym ja jeździłem. Przez cały ten czas starałem się myśleć racjonalnie i nie kierować emocjami, ale to było bardzo trudne. Zacząłem poznawać na swojej skórze to, co czują ludzie w takich przypadkach. Niemożliwym jest nie włączać w to emocji. Musiałem jednak panować nad sobą.

Mój telefon zaczął dzwonić i szybko odebrałem:

— Josh? — Napiąłem się oczekując tego, że może jakimś cudem zadzwoni i powie gdzie jest.

— To ja. — Usłyszałem głos mamy. — Czemu was jeszcze nie ma?

Jak zawsze uwielbiałem to, że do mnie dzwoniła, tak tym razem poczułem złość na nią jakby to była jej wina, że to nie Josh zadzwonił i, że nie zabiorę go na przyjęcie, do gości, którzy na niego czekali. Zanim się odezwałem postarałem się zapanować nad głosem, ale i tak drżał gdy jej przekazałem:

— Mamo… Josh został porwany.

 

*

 

W krótkiej chwili dom Joshuy wypełnili ludzie. Byli moi funkcjonariusze szukając i zabezpieczając ślady. Przyjechali John i Jack Whinks wraz z moimi rodzicami i Almą. Cała piątka szykowała się na walkę z porywaczem i nawet moja mama klęła jak szewc. Nie starałem się ich uspokoić, gdyż sam nie byłem spokojny. Czułem rosnącą panikę. Starałem się stłumić strach. Powinienem wykonywać swoją robotę, a odczuwałem bezsilność.

— Szefie, coś znalazłem — podszedł do mnie Adam podając mi kartkę wyrwaną z notatnika.

Wziąłem ją od niego i odczytałem imię i nazwisko:

— Carter Links. — Potem były podane inne dane tego człowieka. Od razu wiedziałem kto to jest. Poczułem jak wspina się po mnie lód sprawiając, że dygotałem, ale tym razem nie z zima. Ogarnęła mnie wściekłość. Na tego skurwiela, na Josha, bo nie powiedział mi wcześniej jak nazywał się ten facet i na siebie, bo nie ochroniłem tego, którego kochałem, a obiecałem to zrobić. — Zabiję go.

— Powiedział, że chce ci w końcu przekazać jego dane. — Alma stanęła obok mnie, a ja ledwie stłumiłem wściekłość i na nią.

— Gdybym wiedział, sprawdziłbym tego faceta. Mogłem go poszukać wbrew woli Josha.

— Nie mogłeś, bo wiedziałeś jakby się czuł.

— Ale nie zostałby porwany. — Spojrzałem na nią ze łzami w oczach przez chwilę tracąc panowanie. Zamrugałem szybko i wziąłem kilka głębokich oddechów. Musiałem działać.

Owen Brigston przywiózł ze sobą sprzęt elektroniczny, a w tym dwa laptopy. Wziąłem jeden i usiadłem przy stole. Podłączyłem się do Internetu i po chwili wpisywałem dane mężczyzny, który chciał mi zabrać kogoś tak bezcennego jak Joshua. W międzyczasie moi ludzie przekazali mi informacje, że ślady opon prowadzą na pola Whinksów.

— Sprawdzimy to — powiedział John.

— Nie narażajcie się — przekazałem mu, ale on tylko pokręcił głową, a Jack rzekł:

— Josha uważamy za przyjaciela. Znajdziemy skurwiela, który go porwał choćby w piekle i odstrzelimy mu łeb. Chodź Jack.

Zanim mogłem cokolwiek powiedzieć zniknęli. Wiedziałem, że w bagażniku swojego samochodu mają strzelby i mogłem im zabronić cokolwiek robić, ale ufałem tym dwóm mężczyznom. Jeżeli na ich ziemi ktoś się ukrywa, to go znajdą. Na szczęście ich mama została w domu moich rodziców z panią Hudson i bliźniakami oraz psami więc nie była w niebezpieczeństwie.

— Paddy, idź z nimi i zabierzcie krótkofalówki — rozkazałem, ale Williamson już działał. — Ja muszę…

— Zrobię to szefie — zaoferował Owen Brigston, który na pewno był lepszy w wyśledzeniu kogoś w Internecie.

— Znajdź go. — Wskazałem palcem na kartkę, którą napisał Josh. — Prześledź każdy jego krok, który prowadził go do Sunriver. Dowiedz się nawet tego kiedy korzystał z kibla. Chcę wiedzieć o nim wszystko.

— Zrobię to.

Ruszyłem do moich ludzi, ale na drodze stanął mi mój tata.

— Działaj rozważnie synu. Inaczej popełnisz błędy.

— Już popełniłem nie dowiadując się tak ważnej rzeczy i ufając, że nic złego się nie stanie — powiedziałem, a za chwilę usłyszałem trzeszczenie w mojej krótkofalówce. Nacisnąłem przycisk odbierania i powiedziałem:

— Co tam, Williamson?

— Mamy kolejne ślady. Skierowali się w las. Facet jeździ jakąś terenówką, ale nie zajedzie daleko. Po ostatnich deszczach jest tu tyle błota, że prędzej się zakopie.

— Nie, kiedy ma dobry samochód. Zaraz wyruszamy. Musimy ich znaleźć jak najszybciej, bo zapowiada się bardzo zimna noc.

Znałem październikowe noce u nas. Potrafiło być około zera stopni, a w wyższych partiach gór nawet pojawiały się minusowe temperatury. Zniknęła kurtka Josha, która nie była tak gruba jakiej by potrzebował, aby nie zmarznąć. Mogłem liczyć jedynie na to, że Links nie pójdzie wyżej i zostanie w lesie, gdzie będzie cieplej. W lesie pełnym wąwozów i pułapek. W lesie, którego nie znał, ale ja go znałem doskonale i w tym miałem nadzieję na przewagę. Wiedziałem, którymi szlakami mógł przedostać się samochodem.

— Musimy wyruszać — rzekłem do ojca. — Każda minuta zwłoki nas od nich oddala. — Poczułem mdłości na samą myśl o tym, że mógłbym Josha nie znaleźć.

— Trzymaj się synu. — Tata położył mi swoją wielką dłoń na ramieniu. Spojrzałem mu w oczy dostrzegając w nich determinację. Poczułem to samo, a uczucie bezsilności i strach zastąpiła wściekłość i chęć działania.

— Potrzebuję ludzi i broni. Przetrząśniemy ten cholerny las i znajdziemy Josha żywego.

— Swoich ludzi masz, Whinksów masz i mnie. Zadzwonię do kumpli — powiedział tata i odszedł wyjmując telefon.

Ufałem jemu i jego kolegom z klubu strzeleckiego, do którego zapisał się kilka lat temu. Kilku z nich było dawniej w wojsku i wiedziałem, że są dobrze wyszkoleni w tropieniu śladów. W tym przypadku ich pomoc będzie nieoceniona.

— To kiedy ruszamy? — zapytała Alma biorąc duży nóż ze stojaka na noże.

— Żartujesz sobie?

— Nie. Ten chłopak jest dla mnie jak syn i zamierzam go ratować.

— Odłóż go zanim zrobisz sobie krzywdę — mówiłem wychodząc na dwór. Od razu uderzył we mnie chłód, ale powstrzymałem chęć otulenia się bardziej kurtką. I tak by mnie to nie uchroniło. Nie kiedy zimno znajduje się także wewnątrz mnie.

— Synu, masz zapewnioną pomoc. Od razu pojadą na farmę do Johna i Jacka — poinformował mnie tata przechodząc obok mnie. Skierował się do samochodu skąd wyjął strzelbę, a mama wyszła z domu z patelnią.

— Cholera — mruknąłem.

Kobieta z kuchennym nożem w ręku, emerytowani wojskowi, mój tata, mama gotowa także do walki i paru małomiasteczkowych, ale dobrze wyszkolonych policjantów oraz dwóch awanturniczych farmerów wyglądających jak niedźwiedzie ze strzelbami, to był mój zespół gotowy do ratowania Josha. Może inni by się śmiali, ale byłem dumny z tych ludzi. Ufałem im ponad wszystko inne.

Zacząłem wydawać instrukcje dotyczące tego jak mamy działać i od czego zaczynamy, kiedy podbiegł do mnie Owen i wręczył mi spis tego co znalazł o Linksie.

— Facet przybył z grupą survivalową. Są w lesie. Tutaj masz podane wszystkie dane. Skontaktowałem się z nimi, ale powiedzieli, że odłączył się od nich po południu i do tej pory go nie widzieli. Mówili, że był jakiś dziwny. Przyłączył się do nich w ostatniej chwili, ale powiedział im też, że był już tu kilka razy.

Poczułem kolejne ogarniające mnie mdłości. Carter Links był tutaj w Sunriver, przed naszymi oczami i polował na odpowiednią chwilę, by porwać Josha. Zacisnąłem pięści zły na siebie, że tego nie przewidziałem, ale jeszcze bardziej wściekły na tego mężczyznę, który nie był godzien miana człowieka.

— Ruszamy! — krzyknąłem do wszystkich, którzy czekali na mój rozkaz.

Zanim wsiadłem do samochodu spojrzałem przed siebie w ogarniającą wszystko ciemność i zacząłem się modlić o to by Josh jeszcze żył.