2023/07/09

W rytmie miłości - Rozdział 90 ostatni

 Zapraszam na ostatni rozdział tego tekstu. Żegnamy się z chłopakami i życzymy im szczęścia. Przypominam, że tom trzeci z epilogiem można nabyć tutaj: https://bucketbook.pl/pl/p/W-rytmie-milosci-tom-3-e-book/536

Epilog jest i będzie dostępny jedynie w kupnej wersji. 

Dziękuję za wszystko.


Od ostatnich wydarzeń minęło kilka tygodni. Dni te wypełnione były nauką, egzaminami, myśleniem o przyszłości, ale i spotkaniami przyjaciół, randkami, nudnymi chwilami  także czasem, podczas którego uczniowie artystycznego liceum w Adincton po prostu obijali się. Najciekawszymi dniami były te, kiedy ich drużyna szkolna w piłce nożnej walczyła co sił, ostatecznie wygrywając puchar szkół w ich stanie. Radości było co nie miara, bo od lat to się nie udało. Gerard Frost został okrzyknięty najlepszym kapitanem jakiego mieli, odkąd w ich szkole utworzono zespół do gry w piłkę nożną.

Jego drużyna długo podrzucała go w górę, ciesząc się, że zdobył w dogrywce jedynego gola, jaki padł na meczu. Po tym było widać jaka zacięta to była walka. Z takim samym entuzjazmem podziękowano także bramkarzowi, który był mistrzem w ich mniemaniu,  także trenerowi. Ten, na końcu, okazał się nie być takim dupkiem na jakiego wychodził w ostatnich miesiącach.

Zorganizowano także przyjęcie dla zwycięzców,  następnego dnia rozpoczęły się końcowe egzaminy ostatnich klas. Licealne życie paczki przyjaciół miało się skończyć. Powoli wkraczali w całkiem nowy świat. Quinn bardzo żałował, że coś się kończy w jego życiu. Nadal nie wiedział co chce robić w przyszłości. Jedni radzili mu, aby podjął studia związane z muzyką, inni zaś przekonywali, że jak kocha modę, to, aby działał w tym kierunku i stworzył własną markę ubrań.

— Potem będziesz jak Tom Ford, Calvin Klein — mówiła z ekscytacją Dana — czy Christian Dior lub Coco Chanel.

— Zapominasz o jednym. Oni potrafili rysować. Ja mam do tego dwie lewe ręce. Moja prosta linia ma krzywe. Tobie chodzi tylko o to, by być przyjaciółką słynnego projektanta.

— Poniekąd tak. — Wzruszyła ramionami i pierwsza podeszła do tablicy, na której wywieszono wyniki egzaminów ich rocznika. — Ale jakimś stylistą mógłbyś zostać.

— Jako dziecko marzyłem, by mieć sieć butików. Ubierać ludzi, pomagać im odnaleźć swój styl.

— No widzisz, to jest jakiś plan — odparła, po czym wrzasnęła: — Zdałam! Zdałam!

Zaczęła skakać z radości. Uwiesiła się na karku Quinna, któremu dała całusa w policzek, zostawiając na nim ślad szminki. Szybko ją starł i uwolnił się od dziewczyny. Co było łatwe, bo w zasięgu jej wzroku pokazał się jej chłopak Darren. Greenwood sprawdził tylko swoje wyniki i Martina,  potem wycofał się.

Swojego chłopaka odnalazł jakiś czas później na szkolnym boisku. Kopał piłkę do pustej bramki. Ostatnie tygodnie dla Reynoldsa były ciężkie. Dla niego także, kiedy chłopak wyjechał na dwa tygodnie do Tajlandii. Niestety, tydzień po tym jak Korn wrócił do domu, mama chłopaka zmarła. Martin z ojcem pojechali na pogrzeb i by pomóc rodzinie. Pani Reynolds ciągle tam była, ale miała wrócić za kilka dni. Mówiła, że Korn jakoś się trzyma. Ma teraz dużo na głowie. Sprawa z liceum i walka, by zdać jakoś stamtąd egzaminy i ukończyć zdalnie szkołę, nie była łatwa. W dodatku, jego tata całkiem się załamał i chłopak musiał opiekować się nim oraz bratem.

— Muszą nauczyć się jakoś sami radzić. Korn ma teraz dużo na głowie, ale moja mama nie może tam zostać. Jak wróci, to będąc w komitecie rodzicielskim i kimś kto ufundował choćby nową stołówkę, zrobi wszystko, aby nauczyciele pozwolili ukończyć szkołę Kornowi, kiedy on tam jest.

— A wiesz coś o nim i Micahu? Próbowałem zagadać do Młodego, ale schował się w swojej skorupie i nic nie mówi na ten temat.

Martin kopnął piłkę,  potem odpowiedział:

— Napisał do Micaha. Co dalej będzie, to już zależy od nich.

— W sumie… A sprawdziłem twoje wyniki. Zdałeś — poinformował Martina. — Ja też.

— A ty się nie cieszysz, że opuszczasz tę budę.

— Jakoś tak…

Wzruszył ramionami,  potem usiadł na ławce i patrzył jak jego chłopak po raz ostatni wbija gola do wciąż pustej bramki. Za tydzień mieli mieć zakończenie roku szkolnego,  tym samym rozpoczną nowe życie. Tylko jednak mu żal, że to koniec.

 

*

 

Tymczasem Elliott Ross sprawdził swoje wyniki na przeznaczonej do tego stronie w internecie. Wpisał potrzebne do ich wyświetlenia hasło, uprzednio jeszcze się zalogował na stronie. Dana już go poinformowała, że zdała. Jak się po chwili okazało, on także. Na razie jednak nie to było najważniejsze. Osoba, która ostatnio zwracała na siebie uwagę wszystkich, właśnie zaczęła głośno o sobie przypominać. Płacz słychać było w całym domu. Evan musi mieć potężne płuca, jak nie raz mówił tata, że tak głośno płacze.

Chłopiec urodził się tydzień temu. Przewrócił ich świat do góry nogami. Elliott go jednak uwielbiał. Starał się z nim spędzać jak najwięcej czasu. Za miesiąc przeprowadzi się całkiem do Ryana. Wcześniej by to zrobił, ale został, aby pomóc mamie. Mimo, że dziecko teraz to właśnie jej najbardziej potrzebowało, szczególnie kiedy widziało w niej stołówkę. On z Emilly i tatą robili dużo, aby mama mogła odpocząć. Po cesarskim cięciu, które miała na życzenie, szybko doszła do siebie. Mimo to, była zmęczona przez nieprzespane noce. Nie chciała, aby jej wtedy pomagali, bo tata musiał rano wstać do pracy,  oni iść do szkoły. Kiedy jednak byli w domu, dawali jej trochę czasu na odpoczynek, sen, czy czytanie.

Nie było tak, że nie narzekała. Uważała, że to ona jest mamą i jej najbardziej dziecko potrzebuje. Tak było i tym razem, kiedy wracając z łazienki zastała Elliotta kołyszącego małego na rękach, gruchającego do braciszka. Widziała w synu dobrego ojca. Może kiedyś on i Ryan zostaną ojcami. Łączyła już tę dwójkę wyłącznie razem, myśląc o przyszłości. Czuła, że ich właśnie połączyło przeznaczenie. Poza tym bardzo polubiła mamę Ryana. Pod koniec marca urządzili w domu barbecue i zaprosili na nie mamę oraz ojczyma,  także młodszą siostrę mężczyzny. Inni nie mogli przyjechać, ale tyle wystarczyło, aby upewnić się, że jej syn jest kochany przez rodzinę Whitenerów.

— Daj mi go. Ja jestem jego mamą,  ty masz prawo do tego…

— Mamuś, zawsze to samo. Nie jesteś robotem,  słyszałem, że w nocy dał ci popalić. Ten mały uwielbia mieć ciągły kontakt z kimś. Także jak będzie to jego brat,  nie jego osobista stołówka, to chyba nie będzie narzekał.

— Ale nie kiedy muszę go nakarmić. Głodny jest. Daj mi go.

Elliott podał brata ich mamie,  w tym czasie jego telefon jakby wyczuwając, że ma wolne ręce zaczął wibrować mu w kieszeni. Odkąd urodził się Evan zawsze w domu wyciszał telefon.

Wyszedł z pokoju pozostawiając mamę z jej nowonarodzonym dzieckiem i zbiegając po schodach odebrał połączenie.

— Hej, kochanie.

— Hej. Możesz mi otworzyć, bo pukam, stukam i nic.

Zamiast do kuchni po picie, chłopak skierował się prosto do drzwi. Otworzył je, zastając za nimi Ryana z dużym, kartonowym pudłem pełnym lodów.

— Roztapiają się. Co z dzwonkiem?

— Zepsuł się albo tata go zepsuł, aby nikt nie przerywał snu Evanowi. Kiedy mały śpi, to czas naprawdę bardzo czczony w tym domu. To jak święto.

Wziął lody od partnera i zaniósł je do kuchni. Szybko wsadził kubełki do zamrażarki. Zrobił im po herbacie, w międzyczasie całując Ryana długo i mocno. Potem wziął jeden kubełek truskawkowych lodów. Do tego dołożył dwie łyżki. Postawił wszystko na tacy, by ostatecznie zaciągnąć Ryana do swojego pokoju. Unikali dzisiaj domu mężczyzny, w którym trwał remont. Co prawda było to tylko malowanie, ale przebywanie z ekipą malarską, pośród śmierdzącej farby, od której Elliottowi kręciło się w głowie, nie było dobrym sposobem na spędzanie czasu.

Dlatego postanowili dzisiaj zaszyć się w domu Elliotta. Planowali obejrzeć film, objeść się lodami aż do pochorowania i planować przyjęcie z grillem i basenem, które miało być tuż tuż.

Zanim jednak dotarli do pokoju Ryan skierował się do otwartych drzwi sypialni rodziców Elliotta. Akurat Eleanor przestała już karmić i nosiła dziecko, aby mu się odbiło. Ryan ostrożnie wziął od niej małego. Położyła mu pieluszkę na ramieniu,  potem patrzyła jak zajmuje się małym.

— Wychowałem dwoje starszych dzieci siostry, kiedy ona i jej mąż musieli pracować. Evan przy nich to anioł.

— Nie taki anioł, jak teraz pokazuje, bo się najadł — odpowiedziała kobieta.

Spojrzała na starszego syna, który stał w drzwiach oparty o framugę i obserwował z miłością partnera. Podeszła do niego i położywszy mu rękę na ramieniu, zapytała:

— O czym myślisz?

—Będzie dobrym ojcem naszych dzieci. Kiedyś. Za kilka lat — dodał, bo najpierw zamierzał ukończyć studia.

— Jestem tego pewna — odpowiedziała i skierowała wzrok na przyszłego zięcia. Była spokojna o przyszłość swojego starszego syna.

 

*

 

Christopher kończył swoją zmianę, po której szedł na dwutygodniowy urlop. Przynajmniej odpocznie od nielubianej koleżanki z pracy. Sharon nadal była wrzodem na dupie. Nic się nie zmienił jej charakter. Nawet po tym, jak na evencie została zebrana potrzebna suma na operację jej mamy. Z tego co wiedział, kobieta przebywała teraz na rehabilitacji,  jej mąż trochę się ogarnął. Mimo to, także potrzebował leczenia. Trojaczkami opiekowała się Sharon na zmianę z sąsiadką, ale dzieci dużo czasu spędzały w przedszkolu, gdzie po zajęciach mogły czekać w świetlicy na to, aż ktoś je odbierze.

Z drugiej strony gdyby dziewczyna się zmieniła, podejrzewałby, że ktoś go przeniósł do równoległego świata. Pożegnał się z nią jednak, by nie wyjść na jeszcze bardziej chamskiego od tego, za jakiego uważała go panna Moore.

Zabrał swoje rzeczy i wyszedł z cukierni. Uniósł twarz ku słońcu, które już dość mocno grzało, mimo że do lata było jeszcze daleko. Nie narzekał jednak. Lubił ciepło. Trochę go martwiło to, że kiedy zamieszka z partnerami w Denton, będzie musiał przetrwać mroźne i śnieżne zimy. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Wyobraźnia już mu podsunęła kominek, ciepło ognia, przyjemną atmosferę, kieliszek wina i dwóch mężczyzn będących u jego boku, ogrzewających nie tylko jego ciało, ale i serce.

Do wyjazdu mieli jednak jeszcze bardzo dużo czasu. Dwa tygodnie temu odwiedzili całą trójką rodziców Gabriela. Ci byli szczęśliwi, że syn chce się sprowadzić do Denton i im pomóc, ale upewnili ich, że to miasto jeszcze nie jest gotowe na dwóch mężczyzn razem,  co dopiero na trzech.

Jak powiedziała mama Gabriela, kobieta urocza i kochająca swojego syna: „Denton musi się nauczyć, że każdy jest równy. Do tego potrzeba czasu. Nie chcę jednak, aby to odbiło się na was. Nienawiść, homofobia wielu ludzi z miasta. Także burmistrza.”

Gabriel długo z nią dyskutował,  ona zapewniła go, że sobie z ojcem radzą. Prosiła, aby Tobias i Chris skończyli odpowiednie szkoły, aby Gabriel spłacił kredyt jaki wziął na założenie studia tatuażu,  potem niech wracają. Silniejsi życiowo, z silniejszymi więzami jakie ich łączyły. Wtedy, będą gotowi stawić czoła ludziom w Denton. Jakby wiedziała, że jej syn mimo upływu lat, aż tak silny na opluwanie go wyzwiskami nie był.

Dlatego nie zakładali kiedy wyjadą. Mogło to być za miesiąc,  nawet za dwa lata. Co by się nie działo, Chris wiedział, że pojedzie wszędzie z tymi, których kocha.

Zadzwonił do Tobiasa, który wciąż był w szkole. Nie mieli już dużego obowiązku przychodzić do niej, ale Grant chętnie, jak nigdy, tam chodził.

— No hej, ja już jadę do Gabriela — poinformował go.

— Także jestem w drodze. Tylko są popołudniowe korki, więc się spóźnię. Z kolacją na mnie poczekajcie, ale z czymś innym nie musicie.

— Dobra, dobra, poczekamy. Kupię jeszcze po drodze wino,  potem świętujemy we trójkę zdanie egzaminów — powiedział do Tobiasa wsiadając do ukochanego samochodu.

Przyszłość przed nim rysowała się naprawdę dobrze. Niezależnie od tego, gdzie ją spędzi. Ważne było z kim to zrobi.

 

*

 

 

— Panie kapitanie, chodź już — zawołał Oliver do swojego chłopaka, który wyglądał markotnie zabierając wszystkie swoje rzeczy z szatni sportowej. Jemu też było żal, że coś się kończyło.

— Zobacz. Widzisz ten napis na drzwiach szafki? — zapytał Oliego.

Chłopak podszedł i zmrużył oczy próbując odczytać maleńkie litery.

— Jesteś zwycięzcą? Tak tu pisze, czy co? Słabo widać.

— Traktowałem to jak zaklęcie. Napisałem to już pierwszego roku, jak dostałem tę szafkę. Spełniło się. Jestem zwycięzcą. I nie chodzi tu tylko o zdobyty puchar, bo zdobyła go cała moja drużyna. Sam bym gówno zdziałał.

— W takim razie o co?

Gerard stanął przed chłopakiem, położył mu rękę na karku i wpatrując mu się w oczy wyznał:

— Jestem zwycięzcą, bo wygrałem walkę z samym sobą. Z uprzedzeniami jakie czułem, w jakich się wychowywałem zbyt długo.

— Walczyłeś od zawsze z tym co serwowali ci rodzice. Inaczej byś nie wyprowadził się do dziadków. Nie walczyłbyś o brata. Wiesz, że za miesiąc adoptujesz go? Nikt ci nie przeszkodzi.

— Ale bez ciebie nie zmieniłbym niczego w swoim życiu. Byłbym chujem większym od tego jakim byłem. Zmusiłbym się do ślubu z jakąś dziewczyną, byle tylko żyć jak inni. Wygodne może to by było, bo nikt by mnie nie oceniał, ale smutne i nieszczęśliwe dla niej i dla mnie. Jestem zwycięzcą, bo poznałem ciebie.

Po swoich słowach pocałował Olivera w czoło,  potem w nos. Każdy ten gest upewniał Olivera, jak bardzo ten chłopak jest mu oddany. Potem gdy Frost chciał go pocałować w usta, Grant wycofał się. Wiedział jak to się może skończyć. Pomógł mu więc w uprzątnięciu szafki zarówno tej w szatni, jak i tej na szkolnym korytarzu. Gdy kilkanaście minut później wychodzili ze szkoły, zobaczyli jak grupka uczniów wywiesza olbrzymi plakat informujący o balu maturalnym. Ani oni, ani nikt z ich paczki nie mógł się doczekać przyjęcia u Ryana nad basenem. Tam będą mieli swój bal.

 

*

 

Kilka dni później, zakończenie szkoły dłużyło się niemiłosiernie. Apel przedłużał się, ale w końcu gdy ostatnie klasy otrzymały dyplomy ukończenia szkoły, byli całkowicie wolni. Od razu, ci co zostali zaproszeni, z radością wsiadali do samochodów, by pojechać do domu Ryana Whitenera. Czekał na nich grill, basen i dobra zabawa. Mieli u Ryana spędzić dzień,  kto chciał mógł zostać do rana. Trzeba było tylko przywieźć jakiś namiot lub cokolwiek innego do spania. Elliott już zapowiedział, że łóżka nie udostępnią nikomu.

Oczywiście nikt nie przyjechał z pustymi rękoma. Niedługo więc kuchnia Ryana była pełna ludzi,  każda wolna przestrzeń zajęta jedzeniem. Tym w stanie już przygotowanym, które czekało w przenośnych lodówkach,  także tym, które dopiero trzeba było stworzyć z dostępnych składników.

— Nie kręci ci się w głowie od tylu ludzi i tego jak tu głośno? — zapytał partnera Elliott.

Ryan przecież tolerował tylko jego w swoim domu. Nie licząc rodziny.

— Sam to zaproponowałem — odpowiedział zarzucając mu rękę na ramiona. — A teraz chodź mi pomóc odciągnąć Olivera od mojej ulubionej patelni i kuchenki.

— Masz ulubioną patelnię?

Na szczęście od spalonej patelni,  przede wszystkim kuchni uratował Ryana Gerard. Zabrał swojemu chłopakowi zajęcie, pocałował go w policzek i prosił o przygotowanie lemoniady w czym chłopak był mistrzem.

 

*

 

W ciągu godziny przygotowano posiłki i wszystko co potrzebne by się grillowało. Dana tylko doprawiła swoją sałatkę. Gabriel rozpalił grilla, który wyglądał jak olbrzym wśród tego typu urządzeń.

— Skąd wytrzasnąłeś tego potwora? — zapytał Ryana.

— Ze sklepu. Wziąłem największego jakiego mieli. Jest rożen i inne bajery.

Woda chlupnęła i obaj spojrzeli na Tobiasa, który wskoczył do basenu. Ochlapał przy tym Emilly, która także została zaproszona ze swoim chłopakiem. Tylko oboje przyjechali znacznie później.

— Jesteś wariat i tyle! — krzyknęła dziewczyna do niego, ale nie ze złością. Po chwili już się śmiała, by za moment odwiązać od pasa przepaskę, która wyglądała jak spódnica, zasłaniająca kostium kąpielowy jaki miała na sobie i poszła śladem Tobiasa.

— Nie dołączysz do nich? — Gabriel spojrzał na Chrisa, który przyniósł talerze.

— Jestem jednym z kucharzy, więc potem. Zaraz mięso będzie gotowe. Warzywa też na grilla będą. Oli średnio przepada za mięsem, więc będzie miał ucztę, bo Darren przygotował wegetariańskie i wegańskie pyszności. Sam zjesz to, typowy mięsożerco — dodał, potem pocałował szybko w usta Gabriela i zniknął po chwili w kuchni.

Jakiś czas później, może to było godzinę, półtorej od tego kiedy pierwszy kawałek mięsa zaskwierczał na grillu przypalany ogniem, bo Gabriel za bardzo podkręcił płomień, usiedli w trzynastkę przy dużym stole, który Ryan także zakupił dzień wcześniej. Thomas, chłopak Emilly, który był trochę nieśmiały, jak zapoznał się ze wszystkimi, tak nie miał problemu by rozmawiać z każdym. Najgłośniejsza była Dana. Jadła, piła bezalkoholowe piwo i wspominała minione szkolne lata.

— Albo to jak w drugiej klasie wyrąbałam się na schodach pod samymi nogami twojego brata — wskazała widelcem na Ryana —  ten skwitował to słowami pełnymi powagi. Cytuję: Panno Ashford, ja rozumiem, że zechciała mi się pani kłaniać, by prosić o lepsze oceny — mówiła, udając męski głos — ale zaręczam, że dostanie je pani jak tylko będzie się uczyć. Potem podał mi rękę, pomógł wstać i zaprowadził do pielęgniarki, bo rozwaliłam kolano. Do dzisiaj jednak nie rozumiem co to jest ta parabola.

— To nic. Mam coś lepszego — zabrał głos Elliott po czym opowiedział przygodę jak zaczynał liceum i pomylił klasy oraz roczniki i zaczął zajęcia z trzecią klasą. — Słowo daję, nie rozumiałem, dlaczego wszyscy patrzą się na mnie jak na wariata. Nawet przypuszczałem, że mam coś na twarzy, ale coś mi mówiło, że to nie to. Nawet nauczyciel miał dobry ubaw i dopiero na koniec lekcji powiedział, że to nie ta klasa. Nikogo nie znałem, poza Quinnem, który gdzieś zniknął, więc można się pomylić, co nie?

— Jeżeli chodzi o coś takiego, to tylko u ciebie wszystko możliwe — odparł Quinn — ale nie przejmuj się. Zawsze będziesz moim najlepszym przyjacielem.

Elliott obrzucił go złym wzrokiem,  potem za karę próbował mu wcisnąć do ust oliwkę, których Greenwood ostatnio nie znosił. Quinn prosił o pomoc swojego chłopaka, który tylko życzył mu dobrej zabawy i zajął się kolejnym kawałkiem mięsa, do którego dołożył sporą ilość sałatki i pieczonego bakłażana.

— Zdrajca — syknął do niego jego chłopak.

— Także ciebie kocham — odpowiedział i cmoknął Greenwooda w usta tłustymi od mięsa wargami.

Za co Quinn oburzył się,  potem udawał, że chce go udusić.

 

*

 

Nie było chwili, podczas której ktoś narzekałby, że się źle bawi. Pogoda dopisywała,  ludzie, którzy mieli dobry ze sobą kontakt, znaleźli zawsze temat do rozmowy. Ci co nie przygotowywali jedzenia, pomyli naczynia. Wieczorem także chcieli coś wrzucić na grilla i wypić coś mocniejszego poza piwem bezalkoholowym czy lemoniadą.

Basen był prawie cały czas używany. Nie od razu po tym jak byli obżarci, ale jak tylko wypoczęli. Oczywiście poza Elliottem, nie umiejącym pływać, każdy spędzał czas w wodzie. Ktoś podrzucił jakiś pomysł z wodnym berkiem, ktoś inny zaproponował wyścigi lub inną zabawę.

W pewnej chwili Oliver usiadł obok Gerarda, który siedział na brzegu basenu z nogami w wodzie. Zachodzące słońce oświetlało go na pomarańczowo. Włosy i skórę miał mokre, bo przed chwilą pływał. Chwycił go za rękę,  gdy chłopak spojrzał na niego, Oliver powiedział:

— Pamiętasz jak mi pokazałeś napis na twojej szafce?

— Pamiętam.

Ktoś ich, przypadkiem czy nie, ochlapał, mógł to być Tobias, który dzisiaj najwięcej żartował lub Martin, który wskoczył do wody, po tym jak rzucił Ryanowi piłkę.

— Także jestem zwycięzcą — odpowiedział Oliver.

Nie dając możliwości odpowiedzieć na te słowa Frostowi, wskoczył do wody, chcąc dołączyć do wodnej zabawy zwanej Piraci i żeglarze[1]. Gerard podążył za nim krzycząc coś, że jego chłopak nie będzie piratem i jemu przypadł zaszczyt bycia w zespole żeglarzy.

W chwili, gdy wszyscy się świetnie bawili, Elliott leżał na leżaku, obserwował ich, szczególnie swojego partnera. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że wszystko przez co przechodził przez życie, miało właśnie doprowadzić go do tego miejsca, do tego jedynego mężczyzny i do tych ludzi.

Czy ktoś wierzył w przeznaczenie, czy w drogę już zapisaną, czy w to, że każdy kieruje własnym losem, nie miało znaczenia. Wszyscy byli szczęśliwi i to miało znaczenie.



[1]Piraci i żeglarze
Liczba uczestników: dowolna.
Przybory: piłka.
Przebieg gry: uczestnicy zostają podzieleni na dwa zespoły. Jeden tworzy koło – to „piraci” – i otrzymuje piłkę, drugi zespół to „żeglarze”, którzy ustawiają się wewnątrz tego koła. Na sygnał prowadzącego „piraci” starają się zatopić „żeglarzy” poprzez trafienie ich piłką. „Żeglarze”, aby uchronić się przed zatopieniem, chowają się pod wodę lub starają się przechwycić piłkę. W momencie, gdy zespół przechwyci piłkę, następuje zamiana ról. Wygrywa zespół, który odnotował więcej trafień. Info zaczerpnięte z Internetu.

2023/07/02

W rytmie miłości - Rozdział 89

 Hejo, dziękuję za wszystkie komentarze. Przepraszam, że na nie nie odpisuję, ale ledwie znajduję czas na pisanie choćby przez chwilę tekstu. Moja praca jednak przynosi efekty i już zbieram swoje ogórki. 

Przed Wami przedostatni rozdział tego tomu i serii. Wielu z Was się ona podoba, wielu nie. Zdaniem kogoś moje stare teksty były lepsze, a teraz jestem wypaloną  pisarką. Może tak. Nie wiem. W każdym razie szkoda, że ta osoba osądza tekst po jednym rozdziale. Nie bierze pod uwagę tego, że tekst ma taki styl nie inny oraz wielu różnych czynników. Jestem ciekawa do jakich tekstów porównuje ten. Także jeżeli zajrzysz tu Anonimie, to chętnie się tego dowiem. Ale dziękuję za prawdę, która została napisana. To cenię. Także każdego proszę o prawdę, a nie "o jaki super tekst", a potem o tym samym tekście ta sama osoba mówi: "ale badziew". 

W każdym razie bez względu na to czy ten tekst jest dobry, zły, to dobiega końca. Za tydzień ukarze się ostatni rozdział. Epilog jest tylko w wersji kupnej tekstu, nie będzie on publikowany na blogu. 

Co do bloga, to przez wakacje pozostanie pusty. Co najwyżej będę wrzucać tutaj jakieś informacje, jak choćby ta, że szukam bety. Bo szukam kogoś do pomocy. 

A i jeszcze jedno, nie jestem pisarką. Jestem po prostu autorką tekstów i tyle. Pisarka jest zawodem, którym trudnią się takie osoby jak Nora Roberts, Magdalena Kordel itd.


Pozdrawiam. :)



Micah pożegnał się z wujkiem. Obiecał mu, że jutro wpadnie do niego na obiad. Co prawda wujek średnio umiał gotować, ale jak mu pomoże, to wyjdzie z tego coś, co będą mogli zjeść, bez krzywienia się. Potarł oko dłonią. Jak robił to w dzieciństwie mama zawsze mówiła, by tego nie robił, ale ten nawyk nigdy mu nie przeszedł. Poza tym był zmęczony. Dzisiaj w klubie wieczór był wyjątkowo długi i duszny. Ludzie chcieli, by kilkukrotnie bisował. Kochał śpiewać, ale nie miał aż tyle praktyki, by robić to bez przerwy. Głos i tak mu lekko zachrypł. Nie narzekał jednak, bo sporo tego wieczoru zarobił.

Zazwyczaj, wolał chodzić schodami, ale dzisiaj skorzystał z windy. Już w niej wyjął klucze do pokoju, bo jego marzeniem było po prostu paść na łóżko i spać. Wyszedł z windy. Pobrzękując kluczami w dłoni, którymi bawił się, ruszył w górę korytarza, by po chwili stanąć jak wryty. Jego oczom ukazała się skulona pod ścianą postać, która wciąż miała na sobie te same ubrania co podczas ich spotkania. Tylko teraz były wymięte.

— Co ty tu robisz?

Chłopak uniósł głowę. Micah aż sapnął, kiedy zobaczył, że oczy Korna są czerwone,  policzki wilgotne.

— Co się stało? — zapytał pomagając mu wstać.

Mahawan w ogóle nie przypominał tego pewnego siebie człowieka. Wydawało się jakby tamta postać gdzieś zniknęła,  jego miejsce zajął ktoś kogo przygniotło coś ciężkiego. Horton przypomniał sobie tamten telefon. Musiało stać się coś bardzo złego. Na razie nie pytał więcej. Wpuścił Korna do mieszkania,  potem, kiedy ten zdjął buty, zaprowadził go na łóżko.

— Zrobię ci coś do picia — powiedział.

Jeszcze nie zdążył odwrócić się, kiedy Korn chwycił go za rękę, przyciągnął lekko do siebie,  potem pochylając się oparł głowę na jego brzuchu. Ręce owinął wokół pasa Micaha. Horton wsunął palce we włosy Thapakorna głaszcząc go i z mocno ściśniętym gardłem, zapytał:

— Co się stało?

Podejrzewał, że ktoś mógł umrzeć w rodzinie chłopaka, ale wolał nie wypowiadać tego na głos. Mogło przecież chodzić o coś innego.

— Moja mama jest w szpitalu. Jest bardzo chora. Miała… Miała rano wylew. Lekarze mówią… — przerywał co jakiś czas, by wziąć oddech, kiedy jego głos łamał się. — Lekarze mówią, że chyba nie przeżyje.

Mama dla Korna była najbliższą mu osobą. To jej powierzał swoje sekrety. Ciepła, zawsze go rozumiejąca i kochająca. Z ojcem nie miał takiego kontaktu. Był to mężczyzna chłodny, nieustępliwy i apodyktyczny. Nigdy nie chciał stracić mamy. Żałował, że wyjechał. Mógł te tygodnie spędzić z nią. To jednak ona nalegała, aby skończył edukację w Stanach. To tutaj ją zaczął,  system nauki w szkołach średnich, jej zdaniem był znacznie lepszy niż w Tajlandii. Jego droga na studia stała otworem. Teraz wolałby nie studiować, nic nie robić, byle tylko jego kochana mama wyzdrowiała.

Micah, w pierwszej chwili, nie wiedział jak zareagować. To nie była śmierć, o której myślał, ale ta gdzieś krążyła w pobliżu mamy Korna. Nie można było jednak mówić, że zwycięży. Śmierć czasami przegrywała.

— Posłuchaj — mówił, nie przestając głaskać chłopaka po głowie, co trochę uspokajało Korna — ona wciąż żyje. To stało się dzisiaj, więc lekarze muszą jej dopiero pomóc, aby rokowania były lepsze.

— Jeżeli przeżyje będzie częściowo sparaliżowana — odpowiedział Mahawan. Wciąż przytulał głowę do brzucha Micaha. Żałował jedynie tego, że nie może wymazać z pamięci, co powiedziała mu ciocia. — Ale nie tak, jak osoby, które nie chodzą. Nie będzie mogła mówić, pewnie ruszać się, sama sobie nie poradzi. Może będzie mogła porozumiewać się tylko oczami. O ile będzie…

— Cii. Nie myśl o tym. To chyba nie zawsze tak jest. Ludzie wychodzą z takiego stanu. To się zdarza.

Korn uniósł twarz, by spojrzeć na chłopaka i powiedział cichym głosem:

— Jej nie dają szans. Jest bardzo źle.

— Ale cuda się zdarzają. Rozumiesz? Dopóki ktoś żyje, jest nadzieja — odpowiedział Micah, tak znanym frazesem u osób, które nie chcą stracić nadziei.

Chwycił w dłonie twarz Korna i pochylając się do siedzącego na łóżku chłopaka, pocałował go. Zanim się odsunął, zatrzymał przez chwilę usta na jego, by jeszcze raz go ucałować, po czym zapytał:

— Kiedy wyjeżdżasz?

— Wylatuję razem z ciocią jutro w południe — odpowiedział Mahawan. — Przepraszam, że nie mamy tych kilku tygodni, które ci obiecałem.

W oczach Korna pojawiły się nowe łzy. Poprzednie wylał dla mamy,  teraz było mu tak bardzo żal, że musi opuścić Micaha. Akurat w chwili, kiedy chłopak dał mu szansę.

Horton przełknął ślinę. W piersi czuł ból, ale rozumiał, że Korn musi wyjechać. Dobre sny nie trwają długo.

— Wiesz, że nie żałuję, że dałem ci szansę. Szkoda, że tak krótko, Kilka godzin, i jeszcze teraz jesteśmy razem, prawda?

Odsunął się od chłopaka. Przeszedł na bok łóżka i odrzucił koc,  potem kołdrę.

— Możemy zostać razem do rana. Wskakuj.

Popatrzył na zaskoczonego Mahawana, starając się nie płakać. Nic nie mógł zrobić. Nie było winą Korna to, że jego mama nagle zachorowała. Musiał wyjechać. Prawdopodobnie nie wróci. Jeżeli wróci to na chwilę, kiedyś, do rodziny. Mieli przed sobą jeszcze te kilkanaście godzin.

Korn napisał do cioci gdzie jest, potem wsunął się do łóżka w ubraniu,  Micah dołączył do niego. Przykrył ich obu i jak tylko zgasił światło, Mahawan przytulił się do niego. Obaj potrzebowali tych chwil przed rozstaniem.

— Nie wiem, co dalej będzie — szepnął Thapakorn, przerywając nocną ciszę.

Leżał z głową na piersi Micaha,  chłopak znów go głaskał po głowie lub po plecach.

— Tego nikt nigdy nie wie — odpowiedział siedemnastolatek.

— Dlaczego, nikt nie może nas zapewnić, że zawsze będzie dobrze? Dlaczego, musi być źle?

Na to pytanie Horton nie odpowiedział. Jako dziecko po nagłej śmierci rodziców, także zadawał sobie te pytania. Kiedy jego przyjaciel był chory, nie uniknął ich. Podobno są różne odpowiedzi. Te zwykłe, te religijne, czy nawet i takie, które są głupie. Nie przyjmował do wiadomości żadnej z nich. Uważał więc, że powinno po prostu być dobrze. Tak się jednak nie działo.

— Muszę wierzyć — szepnął ponownie Korn — że mama przeżyje i potem po rehabilitacji wyzdrowieje. Muszę w to wierzyć, prawda? Muszę — dodał, już bardzo wilgotnym głosem,  potem rozpłakał się.

Micah pozwolił mu na to. Mocniej go przytulił. Nie przeszkadzało mu, że właśnie jego koszulka jest moczona przez łzy, smarki, czy pot. Po prostu, trzymał chłopaka blisko siebie. Przykro mu było, że mama Korna zachorowała. Równie jednak przykro mu było, że te obiecane tygodnie nie spełnią się. Jutro rozstaną się. Nie planował co będzie dalej. Może w końcu zapomni o nim. Tylko dlaczego, dzieje się to akurat wtedy, kiedy powoli do jego serca docierały uczucia? Uchylił dla nich furtkę i znów będzie musiał ją zamknąć, by nie otwarła się szerzej. Tylko dlaczego, wyrzucił do zamka od niej klucz, pewny nie był. Bez niego zamknięcie jej mogło już nie być możliwe.

 

*

 

Noc minęła szybko. Zbyt szybko. Pomimo tego, że była przeplatana płaczem, snem zbyt lekkim, by można było wypocząć i rozmowami tak cichymi, że gdyby nie noc i ta cisza, która wtedy panuje, można byłoby nie usłyszeć słów.

Rankiem Korn obudził się zmęczony, z zatkanym nosem i przerażony następnymi dniami. Spojrzał na Micaha, który nie spał, bo patrzył na niego. Nie chciał wychodzić z tego pokoju.

— Moglibyśmy tu zostać i udawać, że jesteśmy zamknięci w jakiejś bańce? — zapytał.

— Bańki w końcu pękają — odpowiedział Micah.

Nie chciał mu odbierać tej chwili nadziei na to, że zamknęliby się tu na zawsze. Nie mogli. Korn jednak go rozumiał. Tylko myśl wyjścia z tego pokoju, zabijała go. Gdzieś tam, daleko, umierała jego mama,  tu tracił drugą osobę. Jakby ktoś nagle postanowił uwziąć się na niego i sprawić, aby w żaden sposób nie był szczęśliwy.

Poczuł dłoń wsuwającą w jego. Spojrzał na złączone palce jego i Micaha, potem uniósł oczy na twarz chłopaka. Nic nie mówili. Nadeszła pora pożegnania. W nocy Korn powiedział, że nie chce żegnać się z nim na lotnisku. Także to były ich ostatnie chwile. Potem dzielić ich będzie pół świata. Podobno w dzisiejszych czasach wszędzie jest blisko, ale to nie była prawda. Obiecali sobie, że będą mieć ze sobą kontakt. Przecież był internet, telefony. Co prawda Micaha nie było stać, by dzwonić do innego kraju, ale on mógł dzwonić do niego.

Jakoś to będzie,  będzie tylko dobrze — pomyślał Korn, kiedy kilka minut później znalazł siłę, aby wstać z łóżka. Może to jego pęcherz go do tego zmusił, ale żałował, że znalazł się jakikolwiek powód do opuszczenia boku Micaha.

Kiedy wyszedł z łazienki chłopak czekał już na niego z kawą. Podając mu kubek powiedział:

— Trochę ci pomoże. Uważaj za kierownicą.

— Wiesz, że cię kocham. Teraz jeszcze bardziej — dodał Korn.

Upił kilka, szybkich łyków kawy,  potem odstawił kubek i mocno przytulił Micaha. Zrobił to tak mocno, że mógłby mu żebra połamać, ale Micah nie sprzeciwiał się temu. Dali sobie chwilę by stać tak, nic nie mówić i przez ten moment pocieszyć się bliskością. Potem po prostu odsunął się i ruszył do drzwi.

Horton nie powstrzymywał go. Ich spojrzenia nawet nie na chwilę nie spotkały się. Już nigdy miało się to nie stać. Jedynie ich serca zostały złączone, ale one nie mogły dojść do głosu.

— Żegnaj i mam nadzieję, że twoja mama wyzdrowieje — powiedział do siebie Micah, jakby mówił do Korna.

Już nie umiał powstrzymać łez. Później, gdy wszedł pod prysznic, pozwolił im płynąć. Mógł udawać, że to tylko woda. Tak jak robił to kiedy zginęli rodzice, kiedy zmarł jego przyjaciel. Tylko szkoda, że to, co płynęło po jego policzkach i słone spływało do jego ust, nie było wodą.

 

*

 

Kilka godzin później Martin odwiózł mamę i kuzyna na lotnisko. Poczekał, aż przejdą przez odprawę,  potem udał się na taras widokowy, aby obserwować samolot, który tę dwójkę drogich mu osób zabiera do Tajlandii. Kazał im dzwonić i informować o stanie zdrowia cioci. Z tego czego dowiedzieli się godzinę temu, to stan kobiety nie uległ zmianie. Nie było lepiej, ale też nie było gorzej. Wujek mówił, że kiedy znalazł ją w łazience z powykrzywianą częścią twarzy, ręką, patrzącą tylko na niego i chcącą coś powiedzieć, ale nie mogącą tego zrobić, od razu zadzwonił po pomoc i był przy niej. Może to, że karetka przyjechała szybko, jakoś pomoże cioci Martina, ale lekarze wciąż tylko kręcili głowami i kazali przygotować się na najgorsze.

Wiedział, że Korn o tym najgorszym nie chciał myśleć. Nawet mówił, że jak jego mama będzie potrzebować opieki, to weźmie ją do domu i się nią zajmie. Martin nie pytał co ustalili z Micahem, bo wyczuwał, że to także łamie serce kuzyna.

Uważał jednak, że nic nie jest niemożliwe. Zawsze trzeba wierzyć, że będzie dobrze. Z tą myślą wrócił do samochodu,  potem jedyne co zrobił, to zadzwonił do swojego chłopaka.

— Co robisz?

— Leżę na kanapie,  jeżeli chcesz wiedzieć co mam na sobie, to nic seksownego. Zajadam właśnie galaretki w cukrze i myślę, dlaczego dostarczam sobie tyle kalorii — trajkotał Quinn, który nic nie wiedział o ostatnich wydarzeniach.

— Mogę przyjechać? — zapytał tylko Reynolds.

Nie chciał mu przez telefon mówić co się stało i o nagłym wyjeździe Korna. Poza tym potrzebował go. Także martwił się stanem zdrowia cioci. Na chorobę nikt nie zasługuje, ale ona najmniej. Była młodszą o rok siostrą jego mamy. Zawsze wesoła, kochająca podróże do Azji, którą uwielbiała. Podczas jednej z podróży poznała obecnego i jedynego męża. Zamieszkała na zawsze w Bangkoku, wyszła za mąż, urodziła najpierw jednego syna, potem drugiego. Ciekaw był jak czuje się obecnie piętnastoletni brat Korna. Z chłopakiem zawsze miał mały kontakt. Zamierzał później do niego zadzwonić.

Teraz kiedy dojechał przed dom Quinna, chciał jedynie objąć swojego chłopaka. Nie czekał przed drzwiami aż ktoś go wpuści. Sam wszedł,  Quinna zastał w kuchni jak wsuwał coś do słoika, do którego wciąż Sophia zbierała drobne, które były zapłatą za ich przekleństwa.

— Co robisz?

— Cicho, bo jest na górze i nie chcę, aby usłyszała. Wrzucam dziesiątaka. Niech ma. Sądzi, że jak jej nie ma obok, to wciąż przeklinamy i dlatego słoik się wypełnia — dodał wciąż szepcząc. — Ale tak naprawdę chyba wie, że każdy coś tutaj dorzuci. Chris zanim wyszedł spotkać się z Tobiasem i Gabrielem, też coś dodał. Dołożyłem więcej.

Martin tylko przewrócił oczami, na tę małą rywalizację przybranych braci. Cieszył się, że tutaj przyjechał, jego chłopak zawsze potrafił go pocieszyć, nawet nie wiedząc, że to robi. Podszedł do Quinna, objął go powoli rękoma wokół pleców,  potem cmoknął w policzek i przyciągnął do siebie. Zanim powie mu co się stało, chciał tak postać. Chwilę. Jeden moment. Tylko tyle potrzebował, by poudawać, że wszystko jest dobrze.

Inaczej być nie może.