2020/08/30

Skrawek nadziei - Rozdział 9

Dziękuję za komentarze i zapraszam na rozdział. :D


Cam

 

Nie wiem jak wyglądałem, ale podejrzewam, że to właśnie wielki uśmiech zwrócił uwagę mojej mamy, kiedy odwiozłem psy. Od chwili spotkania z Joshem nie mogłem przestać się uśmiechać. Czułem się tak, jakby po ciężkim dniu spotkało mnie coś niesamowitego. Nie mogłem już doczekać się kolejnego spotkania, na które się zgodził. Musiałem wtedy wyglądać na niezwykle zaskoczonego, bo mógłbym przysiąc, że kącik jego ust lekko uniósł się w uśmiechu. Może sobie to tylko wyobraziłem, bo odkąd ujrzałem jak się uśmiecha pragnąłem go takim widzieć.

— Opowiadaj co się stało, że mój syn wygląda tak jakby właśnie zdobył gwiazdkę z nieba i ubyło mu lat. — Usiadła przy stole odkładając na bok książkę, którą czytała.

Oparłem się pośladkami o szafkę w kuchni. Przy piersi trzymałem kubek kawy, na którym przez moment zatrzymałem wzrok. Potem uniosłem go spoglądając prosto na kobietę, która mnie urodziła i wychowała na takiego człowieka jakim teraz jestem.

— Byłem na spacerze z psami i… Joshem — dodałem, bo i tak by mi nie uwierzyła, że sam spacer z Buckiem oraz Blue doprowadziły mnie do stanu euforii. Prawdę mówiąc kiedy przyszedłem, niemalże tańczyłem po kuchni dając psom jeść i nalewając im do misek wody. To też zwróciło uwagę mamy, bo nigdy tak się nie zachowywałem.

— Tak sądziłam, że to jakieś niezwykłe spotkanie sprawiło, że mój syn jest tak szczęśliwy.

— Nie byłem pewny czy ze mną pójdzie. Nawet nie wiesz jaki byłem z niego dumny, że się zgodził, a nie uciekł przede mną jak robił to wcześniej. Co prawda na spacerze prawie się nie odzywał, co najwyżej do psów, ale nie przeszkadzało mi to.

— Czego mi nie mówisz?

— Zgodził się na kolejny spacer. Spotkaliśmy też Johna i Jacka, a ci zaprosili nas na nalewkę oraz przejażdżkę konną. Mam nadzieję, że Josh kiedyś zgodzi się tam ze mną pójść. Podobają mu się konie. Widziałem jak na nie patrzył. Ciekawe czy umie jeździć… — Znowu zamyśliłem się przypominając sobie każdy, nawet najmniejszy, szczegół z dzisiejszego popołudnia.

Nie potrafiłem oderwać wzroku od Finleya. Intrygowały mnie jego dwukolorowe oczy, byłem ciekaw czy jego blond włosy są tak miękkie na jakie wyglądały i czy przyjdzie czas kiedy mi zaufa i będę go mógł ukryć w moich ramionach. Nie myślałem o nim w kategoriach seksu. Owszem chciałem tego, ale czułem, że nawet kiedy mi zaufa, seks, będzie ostatnim czego Josh zechce. Może myliłem się, ale w razie czego mogłem czekać. Czekanie to moja specjalność. Nawet nie pamiętam kiedy ostatni raz miałem kogoś w łóżku, bo nie byłem jednym z tych mężczyzn, którzy brali co leci tylko po to, aby się wyładować. Chciałem uczuć, które dopełniały zbliżenie i moja dusza romantyka nie zaakceptowałaby niczego innego. W swoim życiu miałem czterech kochanków, a dwóch z nich było moimi stałymi partnerami. Jeden z nich był najważniejszy na świecie, ale poddałem się, nie walczyłem i straciłem go. Długo zastanawiałem się czy walczyć o Josha i po dzisiejszym popołudniu wiem, że warto. Nawet jeżeli potem moje serce rozpadnie się na milion kawałków będę wiedział, że próbowałem.

— On mnie intryguje, mamo — odezwałem się — przyciąga i jest w nim coś takiego co sprawia, że chcę go chronić.

— Nie byłbyś sobą gdybyś tego nie czuł. — Wstała i podeszła do mnie. Położyła dłoń na moim ramieniu. — W tym jesteś bardzo podobny do ojca. Josh ma szczęście, że pojawiłeś się w jego życiu. I nie mówię tego, bo jestem twoją matką. — Zaśmiała się klepiąc mnie po policzku. — W niedzielę robimy grilla, zaproś go.

— Nie przyjdzie.

— Powiedz mu, że będziemy tylko my, Alma, i chcę zaprosić panią Hudson. Nic wielkiego.

— Zapytam. — Odstawiłem pusty kubek do zlewu. — Pójdę już. Pozdrów młodych jak wrócą.

— Już powinni być. Odkąd mają wakacje to włóczą się do późna. Zadzwonię do nich.

— Dobra. — Pocałowałem ją w policzek. — Pójdę jeszcze pożegnać się z tatą.

Wyszedłem z kuchni i poszedłem do salonu, który znajdował się po prawej stronie od wejścia do domu. Dobiegł mnie dźwięk telewizora i śmiech taty. Zajrzałem do pokoju, w którym psy smacznie spały. Buck ulokował się pod stolikiem do kawy i miałem wrażenie, że jak wstanie to uniesie mebel ze wszystkim co na nim było. Już raz się to zdarzyło, kiedy był młodszy, a już wielki. Natomiast Blue spała na kanapie, a tata drapał ją po karku.

— Co oglądasz? — zapytałem.

— ‘‘Głupi i głupszy‘‘ czy jakoś tak to idzie. Nic lepszego w telewizji nie znalazłem. Na jednym kanale puszczają ten film z tymi czterema pogrzebami i czymś tam. Z weselem jakimś. — Machnął ręką w nieokreślonym geście. — A może to chodziło o cztery wesela i jeden pogrzeb. Nie ważne. Same starocie. Na dzisiaj mam dość pogrzebów. Wychodzisz już? — Oderwał wzrok od telewizora skupiając go na mnie.

— Tak. Jestem zmęczony i muszę jeszcze zrobić pranie. Mama mówiła, że w niedzielę robicie grilla.

— Tak. Sąsiedzi już dawno otworzyli sezon, a my dopiero teraz. Tylko jak pomyślę o czyszczeniu grilla…

— Przyjdę w sobotę to pomogę — zaoferowałem pomoc.

— Na to liczyłem.

— To zmykam. Jutro od rana muszę być na posterunku. — Nie czekałem aż się odezwie, bo znów jego uwagę zajęła ta stara komedia, której nigdy nie lubiłem, za to mój tata uwielbiał i mógłbym przysiąc, że zna ten film na pamięć.

Wyszedłem przed dom w chwili, w której moje rodzeństwo wróciło do domu. Rzucili rowery na trawnik kłócąc się o coś zażarcie. Czyli zwyczajna sytuacja z tą dwójką w moim rodzinnym domu. Nawet mnie nie zauważyli, dopiero w chwili kiedy zamykałem furtkę zwrócili na mnie uwagę. Pomachałem im jedynie, a sam z głową w chmurach wróciłem do domu.

 

*

 

Moje chodzenie z głową w chmurach skończyło się następnego dnia, kiedy trzeba było iść do pracy. Tego dnia czekało mnie mnóstwo papierkowej roboty, którą nadal odkładałem, ale jak tylko przekroczyłem próg posterunku dowiedziałem się, że godzinę wcześniej dyspozytorka otrzymała zgłoszenie o zaginięciu dwójki turystów, którzy po nocy nie wrócili do schroniska.

— Wybrali się z zamiarem spędzenia nocy pod namiotem w lesie — powiedział Henry Silverman, wskazując na mapę okolicy zawieszoną na tablicy, na której zazwyczaj wisiały rysunki jego dzieci. — W tym miejscu planowali rozbić obóz. — Zarysował ołówkiem duże kółko. — Jak widzicie schronisko nie jest tak daleko, żeby nie mogli do niego wrócić.

— Moim zdaniem to kolejne bęcwały, które zgubiły się w lesie, mimo że mieli dom tuż obok — wtrącił Paddy. Przysiadł na jednym z biurek, obracając ołówek pomiędzy palcami. — Pamiętacie, że rok temu był podobny przypadek. Parka chciała się gzić w namiocie i zaleźli gdzieś po ciemku, a potem zgubili drogę.

— Prawdopodobnie tutaj też tak było — rzucił Owen.

— Mogli wpaść do jednego z wąwozów jeżeli oddalili się za bardzo — powiedziałem. — Turyści są niefrasobliwi. Jeszcze nie spotkałem takiego, który by rozbił namiot tam gdzie mówił. Zazwyczaj robili coś przeciwnego. — Wyrwałem ołówek z ręki Paddy’ego i wskazałem na mapę. — Tutaj jest wąwóz, który jest zarośnięty i w nocy łatwo do niego wpaść. Są tabliczki ostrzegające, ale nie każdy zwraca na nie uwagę. Niektórzy nie lubią zakazów i będą się im sprzeciwiać narażając zdrowie i życie. Zaczniemy tam szukać, a potem zajmiemy się tym obszarem… — mówiłem do moich podwładnych, stając się tym razem stróżem prawa, a nie mężczyzną, który zakochał się w strachliwym jasnowłosym chłopaku i który przez pół nocy o nim myślał.

Kilka minut później kazałem wezwać cały mój zespół i rozdzieliłem każdemu instrukcje. Owen wraz z drugim praktykantem zostali ze mną. Razem pojechaliśmy do lasu, by zająć się swoimi zadaniami. Porozmawiałem z właścicielami schroniska, które organizowało wycieczki i survivale. Zdarzyło mi się na takim być i to było jedno z lepszych doświadczeń. Nie miałem problemu nawet nocą zostać sam pośrodku lasu, wśród przerażających odgłosów nocy. Prawie każdy kto wychował się w Sunriver przeżył taką lekcję życia. Znałem ten las jak wielu mieszkańców, ale turyści go nie znali i przy poszukiwaniach musiałem to mieć na uwadze. Mogli być wszędzie. Mogło coś im się stać, czego nie chciałem, ale każda z osób uczestniczących w poszukiwaniach brała taką ewentualność pod uwagę.

— Mogli wziąć telefony — powiedział kilka godzin później Owen. — Kto mądry idzie na wycieczkę bez telefonu?

— Nie każdy lubi mieć telefon przy sobie — odpowiedziałem. Szliśmy właśnie rzadko uczęszczanym szlakiem. Krótkofalówka w mojej dłoni milczała, a ja czekałem na jakikolwiek sygnał, że zaginieni odnaleźli się.

— Nie każdy, ale gdyby go mieli to moglibyśmy ich namierzyć. Tu jest jako taki zasięg. Zresztą mają po dwadzieścia lat. Nie znam żadnej osoby w tym wieku, która by nie była uzależniona od telefonów.

— Po to był ten obóz. Koniec z cywilizacją i takie tam. Mogli się po prostu nie oddalać — dodał idący dwa metry od nas Adam. Jako drugi z praktykantów miał mieć dzisiaj wolne, ale bez większych problemów stawił się na służbie. Chciałbym kiedyś przyjąć obu do mojego zespołu. Świetnie się spisywali.

— Ja bym w lesie nie został sam — rzucił Owen. — A ty szeryfie?

— Nieraz obozowałem tutaj i nic mi się nie stało. Wiedziałem jednak co robić, a czego nie robić — odparłem, a potem skontaktowałem się z drugą, większą grupą poszukiwawczą.

Wraz z mijającymi godzinami poszukiwania powiększyły swój rozmiar, więc musiałem wezwać więcej ludzi. Dużo osób z miasteczka zaoferowało pomoc, z której skorzystałem. Byłem zmęczony, ale nie zamierzałem ani przez chwilę odpoczywać. Nadal nie mogliśmy znaleźć tych młodych ludzi. Sytuacja wyglądała coraz gorzej i nie zapowiadało się, że coś mogło ją zmienić. Dopiero po godzinie piętnastej dotarła do nas wiadomość, że ktoś znalazł porzucony namiot, ale kiedy usłyszałem gdzie to było, nie wierzyłem, że dwoje ludzi mogło oddalić się aż tak bardzo od miejsca, w którym mieli pozostać. To było ponad piętnaście kilometrów ciężkiej przeprawy po śliskich ścieżkach, pokrytych po wczorajszym deszczu błotem. Cała droga biegła w górę prowadząc w wyższe partie lasu do miejsca gdzie zaczynały się góry będące ułamkiem części Gór Skalistych.

Sądziłem, że dzisiaj będę siedział nad robotą papierkową i wyczekiwał chwili spotkania z Joshem, przez co dzień będzie ciągnął się niczym cała wieczność. Bardzo się pomyliłem. Nie wiedziałem nawet, że kolejne godziny mogą tak szybko uciekać, a każda minuta była pełna coraz większego niepokoju o zaginionych, nieodpowiedzialnych turystów. Bałem się też, że spotkanie z Joshem trzeba będzie odwołać i miałem tylko nadzieję, że to zrozumie. To nie była sytuacja, w której mogłem zostawić wszystko i udać się na spacer z psami i miłym chłopakiem. Najgorzej, że byliśmy w okolicy, gdzie zasięg sieci komórkowej już przestawał działać i mój strach polegał na tym, że nie uprzedzę Finleya o przełożeniu spotkania na jutro. Nie chciałem, aby źle zareagował i znów się wycofał. Wierzyłem jednak, że dotrze do niego wiadomość o tym co się dzieje i zrozumie całą sytuację.

— Kurwa, gówniarzeria cholerna! — wrzasnął Paddy, którego grupę spotkaliśmy na szlaku. — Szeryfie, jak ich znajdziemy to im nogi z dupy powyrywam.

— Spokojnie, Paddy, teraz najważniejsze… — urwałem, bo moja krótkofalówka zapiszczała i usłyszałem głos Henry’ego.

— Szeryfie, mamy ich.

Natychmiast nacisnąłem czerwony przycisk i zapytałem:

— Co z nimi? Gdzie są?

— Są w kanionie przy rzece. Chłopak złamał nogę, dziewczyna z nim została. Chcieli się zabawić w to jak szybko zostaną znalezieni. Nudzili się.

Cisnęły mi się na usta ostre słowa skierowane w kierunku tych młodych, nieodpowiedzialnych ludzi. Byłem pewny, że za wszystko zapłacą nie tylko karę finansową, którą zostaną obarczeni ich rodzice. Wezwałem pomoc i w chwili kiedy dotarłem do kanionu, który rozdzielał las od pasma górskiego, helikopter już krążył nad nami. Nie mógł nigdzie wylądować, więc ratownicy opuścili się na ziemię, by zająć się chłopakiem, a potem wciągnąć go do maszyny wraz z dziewczyną. Oboje poszkodowani byli wychłodzeni, głodni i zmęczeni, ale nie zamierzałem się nad nimi litować. Sami zgotowali sobie taki los, chcąc pozbyć się nudy. Nie wiedziałem czy zdawali sobie sprawę z możliwych konsekwencji swojego zachowania, ale nie wątpiłem w to, że poniosą za to karę. Natomiast ja odetchnąłem, bo mogłem w końcu zwołać moich wykończonych ludzi i zabrać wszystkich na obiad do Almy.

 

*

 

— Słyszałam chłopcy, że mieliście dzień pełen wrażeń — powiedziała Kate nalewając wszystkim kawy. Zajęliśmy dwa największe stoliki i zamówiliśmy syte posiłki, bo jak uznał Paddy należało nam się.

— Tak pełen wrażeń, że nie ruszę dupy, kiedy jeszcze raz ktoś da znać, że jacyś młodzi turyści zaginęli — powiedział Henry, podstawiając kubek kelnerce, by dolała mu kawy. — W dupach się takim poprzewracało. Nawet helikopter musieliśmy wezwać, bo transport chłopaka nogi ze złamaniem w kilku miejscach...

Nie słuchałem dalej tego co Silverman opowiadał. Jutro i tak będę musiał napisać raport z dzisiejszych wydarzeń, ale na tę chwilę wolałem skupić się na czymś innym. Moje oczy bezwiednie powiodły ku drzwiom na zaplecze, gdzie na pewno przebywał Josh. Chciałem tam iść, zobaczyć go, ale powstrzymałem się. Nie zamierzałem go niepokoić, kiedy i tak miałem się z nim popołudniu zobaczyć. Właściwie to już niedługo zamierzałem wrócić do domu, wziąć prysznic i założyć na siebie coś innego niż mundur, który teraz był brudny i pachniał ziemią oraz lasem.

Dwie godziny później tak zrobiłem, upewniając się, że tym razem nie nałożyłem na siebie koszulki z dziwnym napisem. Czułem ekscytację jadąc po psy, a potem ledwie co zamieniając kilka słów z moją rodziną i ignorując ich uśmieszki, porwałem czworonogi do samochodu. Jadąc do domu Josha, wspominałem jak miło było wczoraj. Owszem chwilami chłopak zawieszał się i oddalał, jakby nagle znajdował się gdzieś indziej, a ja gdybym mógł, to bym pobiegł za nim do tego świata, do którego wracał i wymazał wszystko co złe. Nie mogłem jednak tego zrobić, ale mogłem postarać się, aby jak najrzadziej uciekał. Chciałem pokazać mu, że cokolwiek go spotkało to już przeszłość. Nie chciałem jednak niczego robić na siłę. Rozumiałem, że o pewnych rzeczach łatwo się mówi, ale zrobić coś, wyjść komuś na prostą, nie jest łatwo. Metoda małych kroków mogła się sprawdzić w przypadku Josha.

Zaparkowałem na poboczu niedaleko jego domu i wysiadłem. Wypuściłem psy, które pobiegły od razu na ganek szczekając najgłośniej jak potrafiły. Z mocno bijącym sercem czekałem aż Josh wyjdzie. Nawiedziły mnie myśli, że może przyjechałem za wcześnie. Niedawno skończył pracę i mogłem dać mu odpocząć. Myśli te jednak szybko się ulotniły, a w moim brzuchu pojawiły się motyle, kiedy chłopak wyszedł i uśmiechnął się. Wiedziałem, że tak zareagował na psy, ale chciałem też wierzyć, że jakaś cząstka tego była przeznaczona dla mnie. W chwili kiedy jego dwukolorowe oczy spoczęły na mojej osobie, wiedziałem już, że oddam mu całe moje serce. Tylko nie byłem pewny czy je przyjmie.

— Witaj, Josh. Gotowy na spacer? — zapytałem, a on skinął głową, tym razem nie uciekając wzrokiem ode mnie i poczułem jakby to był mały sukces nas obu.


2020/08/23

Skrawek nadziei - Rozdział 8

Bardzo dziękuję za komentarze. :)


JOSH

 

Obudziłem się przestraszony, nie mogąc złapać tchu. Niczym za mgłą usłyszałem szczekanie psów, ale wciąż pozostawałem w swoim koszmarze i wydawało mi się, że hałas to jakiś element snu. Dopiero po dłuższej chwili zorientowałem się, że odgłosy dochodzą sprzed mojego domu. Zsunąłem się z kanapy, na której jak zawsze leżałem w pozycji embrionalnej i poczłapałem do drzwi wyjściowych. Ostrożnie wyjrzałem przez małą owalną szybkę i zamrugałem kilka razy próbując odegnać obraz. Na moim tarasie stały dwa psy. Ciągnęło mnie by do nich wyjść, ale nie wiedziałem jak zareagują. Jednego z nich znałem, ale z drugim nigdy nie miałem styczności. Wyglądał jednak przyjaźnie. Chwyciłem za klamkę zadając sobie pytanie co one tutaj robią. Nie mogły być same. Oczywiście mogły uciec z domu, ale wątpiłem, że nagle znalazłyby się na moim ganku, w dodatku stojąc przed moimi drzwiami i szczekając by zwrócić na siebie moją uwagę.

Ponownie wyjrzałem przez szybkę i patrząc trochę dalej zobaczyłem go. Szeryf Archer stał kilka metrów dalej oparty o swój samochód. Moje serce szybciej zabiło, ale nie byłem pewien czy ze strachu, czy z innych powodów. Przypomniałem sobie o tym, że jego rodzina miała psy, dokładnie takie same jak te czekające aż otworzę drzwi. Ich ogony szybciej merdały, widocznie wyczuły mnie. Dały tym samym znak Cameronowi, o tym, że tu jestem. Dziwnie było w myślach nazywać go po imieniu, a nie tylko szeryfem.

Nie mogłem tak tu stać i czekać na to co się wydarzy. Mężczyzna przywiózł do mnie psy specjalnie i nie miałem pojęcia po co, ale aż rwałem się do czworonogów. Chciałem je pogłaskać i pobyć z nimi. Dlatego kopnąłem się mentalnie w cztery litery, dodając do tego myśl, że Archer mnie nie skrzywdzi i przekręcając klucz otworzyłem drzwi.

Psiaki zaczęły popiskiwać radośnie, a ich ogony poruszały się znacznie szybciej niż wcześniej. Buck pierwszy wsunął łeb pod moją rękę domagając się głaskania, a jego towarzyszka najpierw powąchała drugą dłoń, a potem także zapragnęła pieszczot.

— Hej, słodziaki — odezwałem się do nich dając im to czego chciały. Na moich ustach automatycznie pojawił się uśmiech będący dowodem na to, jak reagowałem na psy. Ukucnąłem, by zrównać się z nimi. — Ty jesteś Blue — rzekłem do suczki border collie. Ucieszyła się na to i próbowała mnie pocałować. Buck był bardziej powściągliwy, ale nie na długo. Po chwili także poszedł za przykładem towarzyszki.

— Lubią cię.

Zamarłem słysząc głos szeryfa, bo kompletnie zapomniałem, że mężczyzna także tutaj jest. Po raz kolejny mentalnie kopnąłem się w tyłek, a potem uniosłem spojrzenie na niego. Stał bliżej niż wcześniej, ale nie podszedł nawet do schodów dając mi znać, że nie chce naruszać mojej osobistej przestrzeni. Nie miał na sobie munduru tylko wąskie jasnobłękitne dżinsy i białą koszulkę z czarnym napisem „Bez tej koszulki też wyglądam całkiem nieźle”. Zauważył na co patrzę i zaśmiał się kłopotliwie. Przesunął ręką przez krótkie włosy i powiedział:

— To żart. Prezent od przyjaciółki. Tylko tą miałem czystą.

Skinąłem głową i gdybym był dawnym sobą odpowiedziałbym mu, że chętnie bym go zobaczył bez tej koszulki i sprawdził czy napis nie kłamie. Ale nie byłem dawnym Joshem, więc swoją uwagę zwróciłem na psy, które ciągle mnie obskakiwały.

— Ekhem… — Cameron odchrząknął i miałem wrażenie, że jest zakłopotany. — Pomyślałem, że lubisz psy i porwałem je z domu moich rodziców. Może… Może chciałbyś wybrać się z nimi na spacer. To znaczy… Z nimi i ze mną.

Przestałem głaskać czworonogi zatapiając jedynie palce w ich sierści. Nie wiedziałem co na to odpowiedzieć. Byłem bardzo chętny na spacer ze zwierzakami, ale jak niby miałoby to wyglądać, kiedy towarzyszyłby nam Archer. Zbyt długo milczałem, więc ponownie zabrał głos:

— Ewentualnie moglibyśmy tutaj zostać, porzucać im patyki…

Ponownie uniosłem spojrzenie na mężczyznę, którego policzki były zarumienione, ale mogło mi się to tylko wydawać. Stał na tyle daleko, że trudno było cokolwiek stwierdzić jednoznacznie poza tym, że musiał odczuwać coraz większe skrępowanie całą sytuacją i swoim pomysłem. Nie chciałem, aby tak się czuł. Owszem nadal bałem się go, ale podświadomość, aż do mnie krzyczała, że to jest dobry mężczyzna. Podobno oczy są zwierciadłem duszy. Jeżeli tak, to człowiek stojący niedaleko mojego ganku musi być przepełniony dobrem.

— Wybacz — powiedział, kiedy wciąż milczałem. — To był głupi pomysł…

— Nie — przerwałem mu, czując, że będzie chciał zabrać psy i odejść. Nie chciałem tego. Podobało mi się to, że psiaki są tutaj, a Cameron tak naprawdę mi nie przeszkadzał. W ciągu ostatnich dni ciągle gościł w moich myślach i tak bardzo jak tego nie chciałem, tak samo mocno tego pragnąłem. Stawał się odskocznią od ciągle powracających do mnie scen z przeszłości. Nawet dzisiaj kiedy zmęczony zasnąłem na kanapie nie obyło się bez snu w którym ktoś, kto niby mnie kochał po raz pierwszy podniósł na mnie rękę.

 

Dwa lata i trzy miesiące temu

 

Patrzyłem jak wraca z pracy i zdejmuje buty, po czym odwiesza płaszcz do szafy wbudowanej w ścianę. Czekałem na niego niecierpliwie z obiadem. Chciałem zrobić mu niespodziankę z okazji naszej kolejnej miesięcznicy. Przygotowałem pieczeń z ziemniakami, którą tak lubił. Ostatnie dni miał ciężkie, bo walczył o jakiś kontrakt w pracy i mało mieliśmy dla siebie czasu. Postanowiłem, że tego dnia odwrócę jego uwagę od pracy i spędzimy razem miły wieczór przy kolacji. Stół czekał już zastawiony i wystarczyło tylko zapalić świece oraz podać posiłek.

— Dobrze, że jesteś. Właśnie mięso się dopiekło — powiedziałem. Uśmiechnąłem się do niego. Na sobie miałem ubrania, w których najbardziej mu się podobałem. Spodnie były bardzo ciasne i nie przepadałem za nimi, ale podkreślały mój tyłek, którego nie musiałem się wstydzić. — Otworzyłem też twoje ulubione wino — dodałem zerkając na butelkę wytrawnego Cabernet Sauvignon. Nie lubiłem go, bo wolałem słodkie wina, ale mój facet ich nie znosił i nie trzymaliśmy takich w domu. Umilkłem, kiedy ciągle wpatrywał się w telefon zamiast spojrzeć na mnie. — To ja podam jedzenie.

— Nie jestem głodny. — W końcu uniósł na mnie spojrzenie, a potem przesunął nim po salonie, gdzie przy oknie czekał na nas przygotowany stół. — Jadłem obiad z klientami.

— To nic, zjesz tylko trochę i napijesz się wina. — Podszedłem do niego. — Wyglądasz na zmęczonego i relaks ci się przyda. — Poprawiłem mu kołnierzyk koszuli i pocałowałem go w policzek, kiedy znów zaczął sprawdzać coś na telefonie. Bolało mnie to, bo bardzo starałem się wszystko przygotować, ładnie się ubrać i uczesać, a ważniejsze ode mnie było to co dostrzegał na ekranie Iphone’a.

Wycofałem się i poszedłem do kuchni, aby wyjąć pieczeń z piekarnika. Zacząłem ją kroić, kiedy mój partner pojawił się w pomieszczeniu.

— Dlaczego tutaj jest taki bałagan? — zapytał srogim głosem.

Popatrzyłem najpierw na niego, potem na naczynia w zlewie, które zamierzałem później włożyć do zmywarki.

— Potem się tym zajmę. — Nie widziałem bałaganu w tym, że w zlewie stało kilka brudnych naczyń, więc się tym nie przejmowałem.

— Potem? Narobiłeś pierdolonego bałaganu i mówisz, że później się tym zajmiesz?

— Chciałem byśmy najpierw zjedli…

— Powiedziałem ci, że nie jestem głodny. Dlaczego nawet w domu nie mogę mieć spokoju?! — krzyknął tak głośno, że drgnąłem. — Jak to sobie wyobrażałeś? Przyjdę, zjemy coś i milutko spędzimy wieczór? Sądzisz, że mam czas na takie pierdoły?

— Myślałem…

— Ty nie myślisz! Nie powinieneś w ogóle nawet próbować myśleć, bo masz głupie pomysły.

Bolało mnie to co mówił, tym bardziej że od jakiegoś czasu tak się do mnie nie odzywał i wydawało mi się, że to się nie powtórzy.

— Kochanie, ja tylko chciałem uczcić naszą kolejną miesięcznicę. — Podszedłem do niego.

— Nie mam czego uczcić. Dzisiaj straciłem dobry kontrakt i nie mam ochoty na twoje romantyczne, dziewczyńskie zapędy. Nawet nie zapytałeś co u mnie w pracy, jak się czuję. Tylko kolację przygotowałeś i sądziłeś, że mi się to spodoba? Zrobiłeś pierdolony bałagan i to wszystko ma zniknąć zanim skończę brać prysznic!

— Chciałem…

— Mam gdzieś to co ty chciałeś! — krzyknął, uniósł rękę i zamachnął się. Poczułem duży ból na mojej twarzy, kiedy mnie uderzył. Upadłem na szafkę za mną, łapiąc się za twarz. Z oczu popłynęły mi łzy z powodu cierpienia zarówno fizycznego jak i psychicznego. Zawsze krzyczał na mnie. Nazywał głupim i mówił, że jestem gruby, mimo że miałem wysportowaną sylwetkę, ale nigdy nie podniósł na mnie ręki.

— Prosiłeś się o to. Ma tu być porządek kiedy wrócę, bo inaczej dostaniesz mocniej. Potem przygotuj swoją dupę. Chcę seksu. I nie maż się jak baba, bo ci utnę kutasa i nią zostaniesz. Twój fiut nie jest mi potrzebny — rzucił ze wstrętem w głosie i wyszedł, a ja zjechałem po szafce na podłogę i rozpłakałem się.

 

Obecnie

 

Poczułem liźnięcie na policzku, co sprawiło, że wróciłem do rzeczywistości. Miałem nadzieję, że szeryf nie zauważył żadnej zmiany we mnie, ale myliłem się.

— Wszystko w porządku? — zapytał, a w jego oczach dostrzegłem niepokój.

Miałem wielką ochotę zaprzeczyć. Od tak dawna nic nie było w porządku. Bardzo chciałem, aby to się zmieniło, ale wątpiłem, że jest jeszcze taka możliwość. Nie kiedy jestem jaki jestem, a mój były mnie szuka. Widziałem go rok temu, kiedy mnie prawie dopadł i byłem pewny, że nadal nie zaprzestał poszukiwań. Będzie to robił dopóki nie straci życia lub nie spełni swoich obietnic.

— Josh, gdybyś chciał porozmawiać… — zaczął szeryf, ale mu przerwałem.

— W porządku… Jest w porządku — skłamałem i byłem pewny, że mi nie uwierzył. Czasami zdarzały się takie chwile, że chciałem komuś o wszystkim opowiedzieć i podzielić się ciężarem, który dźwigałem. Mama zawsze powtarzała, że kiedy dwie osoby dzielą się problemami, wtedy ich ciężar jest mniejszy i łatwiej znaleźć rozwiązanie. Wierzyłem w to, ale nie potrafiłem tego zrobić. Poza tym nie zamierzałem tu zostać na zawsze, więc wolałem trzymać wszystko dla siebie, a nie obarczać tym kogoś. Szczególnie, że tak do końca nie potrafiłem zaufać już nikomu. Nawet Almie, która przypominała moją mamę, ani szeryfowi, który miał większe możliwości na to by mi pomóc.

Blue ponownie sięgnęła jęzorem do mojego policzka, co odgoniło wszelkie kłopoty i pozostawiło tylko świadomość tej wspaniałej chwili. Zaśmiałem się kiedy próbowała zrobić to kolejny raz, a jej naśladowca Buck zaszczekał przypominając o sobie. Zapragnąłem iść z nimi na spacer. Oznaczało to kilka chwil więcej z psiakami. Postanowiłem, że dam sobie radę z obecnością Archera. To nie będzie takie złe jak podpowiadał mi mój strach.

Podniosłem się i powiedziałem:

— Tylko zamknę dom i możemy się kawałek przejść. — Wszedłem do domu, by wziąć klucze. Psy chciały wejść za mną, ale Cameron je zawołał. Dałem sobie chwilę na wzięcie głębokiego oddechu i pokonanie chęci zamknięcia się we wnętrzu budynku. Gdyby nie czekające na mnie czworonogi pewnie bym tak zrobił odprawiając szeryfa. Nawet w tej sytuacji miałem ochotę tak zrobić, ale szczekanie pomogło mi wygrać z samym sobą.

Zamknąłem drzwi i zszedłem po schodach do czekającej na mnie trójki. Starałem się nie patrzeć na szeryfa, swoją uwagę poświęciłem psom kiedy ruszyliśmy w stronę pól, które należały do braci Whinks. Pogoda znowu była słoneczna, dzięki czemu zapominało się, że dzisiaj przez większość dnia padał deszcz. Słońce nie grzało tak mocno, ale nadal było ciepło. Trawa wokół lśniła od kropel deszczowej rosy, a zieleń wokół nabrała soczyście głębokiej barwy. Deszcz był odświeżeniem po upalnym dniu, a pogodne popołudnie taką wisienką na torcie.

— Uwielbiają spacery — powiedział szeryf idąc obok mnie, ale nie za blisko, by nadal nie naruszyć mojej przestrzeni osobistej i nie wystraszyć mnie. Podobało mi się to i mężczyzna punktował w moich oczach.

— Są świetne i piękne, szeryfie.

— Mógłbyś mówić do mnie po prostu Cam? — zapytał. — Tym bardziej teraz kiedy nie jestem na służbie.

Zerknąłem na niego kątem oka. Faktycznie teraz wyglądał jak zwyczajny mężczyzna, a nie szeryf, ale mimo wszystko nawet w myślach dziwnie mi się wypowiadało jego imię. Jakby oznaczało, że zwracam się do kogoś bliskiego, a nie do osoby, która jest dla mnie obca. Pomimo tego dziwniejszym dla mnie było ciągłe zwracanie się do Archera tytułem zajmowanego przez niego stanowiska.

— Dobrze, Cam. — Przeszedł mnie dreszcz kiedy to wypowiedziałem, ale nie było to nieprzyjemne uczucie. Odczułem raczej to tak jakby jakaś furtka we mnie otworzyła się. Nie byłem tylko pewny czy tego chcę, czy nie.

— Nie czuję się tak staro gdy mówisz do mnie po imieniu — powiedział. W pewnej chwili pochylił się i podniósł leżący na naszej ścieżce patyk. Psy zauważywszy to zaczęły radośnie szczekać i biegały wokół nas. Potem odnalazł drugi patyk i jeden z nich podał mi. — Uwielbiają aportować — wyjaśnił, wpatrując się we mnie.

Wiedziałem, że interesowały go moje różnokolorowe oczy. One zawsze przyciągały wzrok każdego kogo spotkałem na swojej drodze. Zdarzało się, że były moim przekleństwem, bo kiedy nawet ukrywałem się pod zmienionym nazwiskiem, i mój były mnie szukał, to właśnie one kierowały go na mój trop. Ludzie zapamiętywali moje oczy i opowiadali mu o mnie. Długo przez to nosiłem kolorowe szkła kontaktowe, ale bardzo mi przez nie łzawiły oczy i musiałem się ich pozbyć. Nie było mnie stać na coś lepszego. Szczególnie, że nie zawsze udawało mi się znaleźć pracę, więc musiałem oszczędzać na kolejną ucieczkę. Przez to także zdarzało mi się sypiać na dworcach, zanim ochrona mnie nie przegnała. Tak naprawdę chwilę takiego spokoju, by nie martwić się o dach nad głową, znalazłem tutaj. Sunriver okazało się miejscem, w którym mógłbym zamieszkać.

— Lubię jak się uśmiechasz. — Usłyszałem jak Cameron mówi i odważyłem się spojrzeć na niego. Wyglądał na zawstydzonego, co wydało mi się takie inne od tego co znałem. W swoim życiu nie spotykałem mężczyzn, którzy potrafili poczuć nieśmiałość czy cokolwiek z tym związanego. — Cieszę się też, że nie unikasz mnie tak jak wcześniej — dodał i rzucił patyk, za którym poleciał Buck. Blue stała i czekała aż zrobię to samo. — Rzuć jej.

Kiwnąłem głową, a potem zamachnąłem się i rzuciłem patyk przed siebie. Suczka pobiegła za nim ciesząc się tak bardzo, że nie sposób było się nie uśmiechnąć. Od razu przypomniały mi się słowa Camerona i chyba nie było tak źle, że to u mnie lubił. To sprawiało, że czułem ciepło w moim sercu.

Przez jakiś czas spacerowaliśmy rzucając psom patyki. W oddali widzieliśmy dom braci Whinks oraz zagrody, w których stały konie. Te zwierzęta zawsze wydawały mi się majestatyczne, piękne i nieokiełznane. Godzinami bym mógł na nie patrzeć i nigdy by mi się to nie znudziło. Podobnie było z psami. Z jednymi mógłbym się godzinami bawić a na drugie patrzeć. Odganiały troski i złe wspomnienia.

— Byłeś na pogrzebie pana Hudsona? — Archer przerwał milczenie.

— Tak, ale nie podchodziłem.

— Rozumiem. Pani Hudson lubi cię i dużo o tobie mówi. O tym jak jej pomogłeś. Wspominała, że kiedy jej rodzina wyjedzie zaprosi cię na herbatę. To miła kobieta. Była moją nauczycielką — opowiadał, a ja słuchałem jego głosu nie zważając na to jak daleko byliśmy od mojego domu i myślałem tylko o tym, że ten spacer sprawia mi przyjemność.

W pewnej chwili usłyszeliśmy tętent i rżenie koni. Spojrzeliśmy w stronę, z której dobiegał dźwięk. Dwóch jeźdźców powoli zbliżało się do nas. Poczułem strach i cofnąłem się, ale spokojny głos Camerona zatrzymał mnie:

— To tylko bracia Whinks. Nic ci nie zrobią. Walczą pomiędzy sobą, kiedy się napiją, ale muchy by nie skrzywdzili.

Psy, które umęczone bieganiną za patykami, szły koło nas, puściły się biegiem w stronę koni i ich jeźdźców.

— Hej, szeryfie — odezwał się jeden z bliźniaków. Nie znałem ich i nie miałem pojęcia który to. Obaj wyglądali prawie tak samo. Duzi, umięśnieni, z zarostem na twarzy i wielkimi dłońmi. — Idziecie do nas w odwiedziny? Zaręczam, że nie mamy tam niczego co kwalifikowało by się do tego żeby nas aresztować. Możemy jednak zaproponować wam domową nalewkę i przejażdżkę konną.

— Dzięki, Jack, ale nie dzisiaj — odpowiedział Cameron, kiedy postawni mężczyźni do nas podjechali. Konie ponownie zarżały. — Może w przyszłości. Dzisiaj wyszliśmy na spacer z psami.

— Trzymamy za słowo — odezwał się drugi z mężczyzn i to on musiał mieć na imię John. — W takim razie nie przeszkadzamy, mówiłem Jackowi, że pojedziemy inną drogą, ale musiał się upewnić kto tutaj spaceruje. Do widzenia, szeryfie. Do widzenia, Joshua Finley’u.

— Trzymajcie się, tylko nie zróbcie czegoś za co znów musiałbym was przymknąć.

— Tego nie możemy obiecać — odpowiedział jeden z bliźniaków, a drugi roześmiał się i rzekł:

— Będziemy was w przyszłości oczekiwać na ranczo.

Patrzyłem jak odjeżdżają dyskutując pomiędzy sobą o dorobieniu nalewki, by było więcej dla gości. Musiałem przyznać przed samym sobą, że to było zaskakujące spotkanie, poprzedzone strachem. Ten jednak, w obecności Archera szybko minął. Nie wydawało mi się jednak, że kiedykolwiek zagoszczę w domu braci.

— Chodziłem z nimi do klasy — odezwał się Cameron. — Zawsze sprawiali problemy, ale tak naprawdę to porządni ludzie. Ich ojciec zmarł nagle kilka lat temu i teraz obaj prowadzą ranczo. Mieszkają z mamą, która uległa wypadkowi spadając z wozu pełnego siana i jeździ na wózku. Musisz ją kiedyś poznać. Wspaniała kobieta, chłopaki tylko jej słuchają. — Zagwizdał na psy, które zanadto oddaliły się od nas.

— Nie sądzę, żebym miał okazję ją poznać — odpowiedziałem oglądając się na budynki w oddali.

Słońce już zaczęło zachodzić i niebo nad ranczem powoli robiło się pomarańczowe, a miejscami nawet czerwone. Miałem ochotę zrobić zdjęcie, więc wyciągnąłem telefon i włączyłem aparat. Zrobiłem kilka fotografii przypominając sobie, że kiedyś zanim musiałem uciekać, poza komputerami moją pasją było robienie zdjęć. Szczególnie lubiłem fotografować przyrodę i zmiany w niej zachodzące. Kiedy mieszkałem z rodzicami, w ogrodzie mieliśmy jabłoń i każdego tygodnia o tej samej porze ustawiałem aparat w jednym miejscu i robiłem kilka zdjęć. Działo się to przez rok, a każde ze zdjęć pokazywało jak rozwijała się jabłoń na wiosnę, jak kwitła i wydawała owoce, kiedy lato chyliło się ku zrobieniu miejsca jesieni, a potem na zimę zasypiała pokryta śniegiem.

Cameron cierpliwie czekał na mnie i zawróciliśmy w stronę mojego domu. Psy biegały wokół nas szukając czegoś w trawie, ścigając się. Miło było patrzeć na nie i ich szaleństwa. Chciałem czuć się tak dobrze jak one i być taki wolny. Najbardziej jednak chciałem czuć się bezpiecznie. Nie oglądać się za siebie na każdym kroku. Może kiedyś to marzenie się spełni.

— Będą dzisiaj spać jak zabite — rzucił Cam patrząc na psy. — Wyszalały się.

— Są szczęśliwe — szepnąłem, głaszcząc psiaki, które wymęczone podbiegły do nas, kiedy stanęliśmy przy moim domu. Całą drogę do niego Archer opowiadał o nich, o tym jak uratował Bucka z pseudo hodowli i mam nadzieję, że nie przeszkadzało mu moje milczenie. Mnie wciąż dobrze było słuchać jego głosu, ale nie zamierzałem się do tego głośno przyznawać.

— Szczęśliwe i brudne. To jest to czego pragnie każdy pies. — Zaśmiał się masując ręką kark, co już nauczyłem się odczytywać jako znak jego zakłopotania. — Mogę cię o coś zapytać?

Nie miałem pojęcia jakie pytanie chce mi zadać i serce zabiło mi szybciej, ale skinąłem głową popatrując na niego od czasu do czasu.

— Czy… Czy zgodzisz się bym przyszedł z nimi jutro?


2020/08/16

Skrawek nadziei - Rozdział 7

Dziękuję za komentarze. :)


Cam

 

Ulewa minęła, ale deszcz nie przestał całkowicie padać, jakby pokazywał nastrój zebranych osób. Tego dnia nie miałem na sobie munduru, tylko czarną koszulę i spodnie od garnituru. Stałem koło mojej mamy i taty oraz rodzeństwa pod czarną parasolką na cmentarzu, słuchając przemówienia pastora. Ludzie zebrani wokół mnie wpatrywali się w trumnę, której wieko ozdabiał przepiękny bukiet białych frezji. Ulubionych kwiatów Edwarda Hudsona, który zmarł przedwczoraj. Minął tydzień od kiedy Josh zadzwonił do mnie po pomoc, a ja wezwałem karetkę do tego mężczyzny.

Przeniosłem spojrzenie z trumny na wdowę i jej trójkę dorosłych dzieci, które wraz ze swoimi rodzinami przyjechały wczoraj. Wszyscy siedzieli pod baldachimem chroniącym ich od deszczu. Zastanawiałem się czy żałowali tego, że nie pojawili się wcześniej, by nie tylko pomóc mamie, aby zobaczyć ojca kiedy żył. Najmłodsza z córek Lucy płakała tuląc się do matki. Jej siostra Gwen co jakiś czas dyskretnie ocierała oczy, a najstarszy syn pani Hudson siedział wyprostowany z posągową twarzą i ciężko było stwierdzić co czuje. Chodziłem z nim do jednej klasy i zawsze wyglądał tak jakby połknął kij od szczotki. Sztywny, zimny, wyrachowany. Nie oczekiwałem, że będzie płakał, ale wydawało mi się, że ujrzę w nim jakąś emocję. Jeżeli coś przeżywał to głęboko w sobie. Obok niego miejsce zajmowała jego żona, której nie znałem osobiście. Ich dwójka dzieci w wieku około pięciu, szczęściu lat wyglądała na znudzoną. Ledwie znali dziadka i pewnie za kilka lat o nim zapomną. Ja ledwie pamiętałem obu swoich dziadków, bo odeszli kiedy byłem dzieckiem, a miałem większy kontakt z nimi.

Jakiś ruch w głębi cmentarza zwrócił moją uwagę. Spojrzałem w tamtą stronę i przez chwilę wydawało mi się, że widzę Josha, ale musiało to być moje wyobrażenie, bo po tym jak coś na chwilę oderwało moją uwagę, ponownie zerknąłem w tamto miejsce, ale nikogo już nie było. Poczułem rozczarowanie, bo bardzo chciałem go zobaczyć. W ciągu ostatniego tygodnia prawie go nie widywałem. Tym bardziej nie miałem szans, by zamienić z nim kilka zdań. Nie nadarzyła się taka okazja a przez to, że zakosztowałem tych krótkich chwil z nim, chciałem więcej. Od początku miał w sobie coś czym mnie przyciągał, a to tylko uległo wzmocnieniu, kiedy mogłem być bliżej niego przez te kilka razy. Narodziła się we mnie tęsknota oraz determinacja w walce by mu pomóc, by bliżej poznać i by mi zaufał, co będzie najtrudniejsze z tego wszystkiego. Dzięki temu upewniłem się w realizacji mojego planu, który mógł się nie udać, ale przynajmniej spróbuję. Jednak dzisiejszy dzień ze względu na paskudną pogodę, nie nadawał się do tego. Owszem nie byłem egoistą i brałem pod uwagę, że on nie zechce nawet znajomości ze mną. Wtedy się wycofam.

Powróciłem myślami do rzeczywistości akurat w chwili, kiedy pastor zakończył swoje długie przemówienie i modlitwy, a wszyscy uczestnicy pogrzebu stłoczyli się, by złożyć kondolencje rodzinie zmarłego. Na pogrzeb przyszła niemal połowa miasteczka. Zawsze tak było kiedy odchodził członek wspólnoty oraz ktoś kogo dobrze znano i szanowano. Wycofałem się prawie na sam koniec pielgrzymki i dopiero kiedy nadeszła moja kolej by złożyć wyrazy współczucia, przestał padać deszcz. Złożyłem parasolkę zanim podszedłem do mojej byłej nauczycielki, a jej opuchnięte od płaczu oczy spoczęły na mnie.

— Bardzo mi przykro, pani Hudson — powiedziałem. — Proszę przyjąć moje kondolencje. Jeżeli tylko będzie pani potrzebować pomocy, to proszę się nie wahać o nią poprosić.

— Dziękuję, Cameron.

Skłoniłem głowę i podszedłem do jej córek, a potem do Morgana, któremu podałem rękę i odszedłem do czekającej na mnie rodziny. Mieliśmy udać się na stypę, która była zorganizowana w barze Almy, bo dom Hudsonów był zbyt mały, by przyjąć tyle zaproszonych na przyjęcie osób. Idąc alejką w stronę wyjścia z cmentarza rozejrzałem się w poszukiwaniu Josha. Możliwe, że przez to jak bardzo chcę go zobaczyć przywidziało mi się to, że był na cmentarzu.

— Szukasz kogoś? — zapytała mama. Miała na sobie czarną, długą do kolan asymetryczną sukienkę. W dłoni trzymała małą torebkę.

— Tak… nie. — Mając na względzie to, że ta odpowiedź jej nie usatysfakcjonuje pozwoliłem, aby moje rodzeństwo i tata nas wyprzedzili, zanim powiedziałem: — Wydawało mi się, że widziałem Josha. Nie jestem jednak do końca tego pewny.

— Możliwe, że przyszedł na pogrzeb. Po tym co mi opowiedziałeś jak pomógł pani Hudson, to nie zdziwiłoby mnie to — stwierdziła. — Dowodzi to, że ta kobieta nie jest mu obca, obojętna, więc przynajmniej tak chciał być obecny na pogrzebie jej męża.

Kiwnąłem głową przez chwilę milcząc. Odezwałem się dopiero kiedy przeszliśmy przez bramę cmentarną kierując się w dół wzgórza, na którym znajdował się cmentarz. Stąd był dobry widok na miasto i turyści często tutaj ustawiali się, by robić zdjęcia.

— Chciałbym, żeby przestał się mnie bać. — Deszcz znowu zaczął kropić, więc rozłożyłem parasolkę i użyłem jej, by osłonić nas oboje. Mama wzięła mnie pod rękę stąpając ostrożnie po śliskim asfalcie.

— Mówiłam ci, że tylko cierpliwością możesz to uzyskać, ale nawet na to nie ma gwarancji. Mówiłam ci też, że nie warto go męczyć. Bądź w pobliżu, ale nie naciskaj.

— Nie robię tego i nie chcę. Widziałem jak rozmawia z Emmą, kiedy pomógł jej zatrzymać Bucka i wtedy był bardzo odmieniony. Przypuszczam, że znów mógłby taki być. Pomogłabyś mu gdyby była taka możliwość?

— Jako twoja matka czy terapeuta? — zapytała spoglądając w moją stronę. Odsunęła z twarzy kosmyk włosów wkładając go za ucho.

— Jedno i drugie? — odpowiedziałem pytaniem na pytanie.

Dochodziliśmy do miasteczka, gdzie drogą obok kościoła mieliśmy iść prosto do centrum i baru Almy. Inni uczestnicy pogrzebu szli w znacznym oddaleniu od nas dzięki temu nikt nam nie przeszkadzał.

— Musiałby przyjść do mnie i poprosić o pomoc. Inaczej nie zmuszę go do niczego. Nawet mnie nie zna. Nie wie kim jestem.

— Ale gdyby chciał pomocy, to nie odmówiłabyś?

— Oczywiście, że nie. On jest dla ciebie ważny, prawda?

Uśmiechnąłem się lekko do niej i tym razem to wystarczyło jej za odpowiedź.

— To dobrze — odparła.

— Dlaczego dobrze?— spytałem z ciekawości. — Jest dużo młodszy ode mnie.

— Bo to dobry chłopak, a ty jesteś ciepłym człowiekiem i nie mówię tego, bo jesteś moim synem. Różnica wieku pomiędzy wami nie jest tak ważna. On potrzebuje kogoś takiego jak ty, a ty kogoś takiego jak on.

— Co masz na myśli?

— Kiedyś zrozumiesz.

Nie pytałem o nic więcej, bo dotarliśmy do innych żałobników, którzy zbierali się przed barem Almy. Moje rodzeństwo miało miny jakby czekała ich kara, ponieważ w ogóle nie miało ochoty na takie imprezy, co rozumiałem, ale obiecali, że zostaną przynajmniej na obiedzie.

 

*

 

Nigdy nie rozumiałem chęci urządzania stypy. Zmarłemu nie była ona potrzebna. Jako dziecko często pytałem dlaczego po pogrzebach organizuje się przyjęcia i każdy pytany odpowiadał, że to dla pożegnania i uczczenia pamięci zmarłej osoby lub to radość z tego, że ten który umarł jest już w lepszym świecie. Czego także nie ogarniałem, bo patrząc na rodziny osób, które odeszły nie dostrzegałem w nich radości. Minęło wiele lat, a nadal nie załapałem o co w tym wszystkim chodzi. Wiedziałem tylko jedno. Na stypie można się było nieźle najeść i spotkać ludzi, których nie widziało się od dawna. Tak jak Bena Bringstona, który był siostrzeńcem zmarłego. W dzieciństwie każde wakacje spędzał u wujostwa. Jako nastolatek także nie unikał naszego miasteczka. Pamiętam go jako piegowatego, rudego, zwariowanego chłopaka marzącego by w przyszłości zostać burmistrzem Sunriver. Pamiętam go też jako kogoś z kim miałem swój pierwszy pocałunek i pierwszy seks w stodole za miastem. Warunki na zbliżenie nie były sprzyjające, ale dobrze to wspominam. Nigdy nie byliśmy razem. Po prostu zdobywaliśmy doświadczenie. Kiedy skończył dwadzieścia lat, więcej się nie pojawił i dopiero teraz miałem okazję go zobaczyć. Niewiele się zmienił, może poza tym, że nosił brodę i urósł tak, że był znacznie wyższy ode mnie.

— Kopę lat — powiedział obejmując mnie. Zauważyłem na palcu obrączkę i od razu odpowiedział na moje jeszcze nie zadane pytanie: — Mam męża. Nie ma go tutaj, bo musiał pracować, ale ustatkowałem się. W pewnym wieku doszedłem do wniosku, że skakanie z kwiatka na kwiatek jest niewiele warte. A ty?

— Ja? Jestem sam. — Sięgnąłem po kieliszek wina.

— Zamierzasz to zmienić? — spytał biorąc ze stołu szwedzkiego, których tutaj było kilka, talerz i powoli nakładał sobie na niego różne potrawy. Zawsze lubił jeść i jak widać to się nie zmieniło.

— Możliwe, że tak. Tylko muszę znaleźć idealnego kandydata — odpowiedziałem nie zamierzając wspominać o Joshu.

— Mnie nie bierz pod uwagę. Od trzech lat szczęśliwy małżonek ze mnie. Co tak w ogóle robisz? — zapytał objadając się. — Od wczoraj prawie nic nie jadłem — wytłumaczył.

— Jestem szeryfem. — Spojrzałem przez okno sprawdzając czy jeszcze pada, ale przywitał mnie widok słońca rozsyłającego promienie na ziemię.

— O, brawo, chłopie.

— A co z tobą? — zapytałem dopijając wino do końca i odstawiłem kieliszek.

— Znałeś moje plany. Burmistrz Sunriver, a daleko mi do tego. Jestem zwykłym urzędasem, ale z planów nie zrezygnowałem.

Rozmawiałem z nim jeszcze długo, dowiadując się wielu rzeczy o Benie jak i o jego mężu. Wspominaliśmy stare czasy, nawet to co działo się w stodole Smithów. To spotkanie oderwało mnie od myśli o Joshu. Tak było do czasu kiedy Ben został porwany przez swoją rodzinę, a ja wiedziony swoją ciekawością zapytałem Almy czy Josh jest dzisiaj w barze.

— Nie, dałam mu wolne. Nie musiał pomagać na stypie. Jest pewnie w domu. Wybacz, ale widzę, że kawa się kończy. Cokolwiek chcesz zrobić to masz moje błogosławieństwo.

— Nic nie chcę zrobić. — Wzruszyłem obojętnie ramionami, chowając ręce do kieszeni.

— Coś knujesz i o ile to go nie skrzywdzi, to nie mam nic przeciw. — Uśmiechnęła się, po czym odeszła do obowiązków.

W tym czasie ja niepostrzeżenie wyszedłem z baru i udałem się do mojego samochodu, który zaparkowałem po drugiej stronie ulicy wiedząc, że po stypie może być mi potrzebny choćby po to, aby kogoś odwieźć do domu gdyby za dużo wypił. Zmieniłem zdanie, bo nie tylko ja mogłem to zrobić, a naszła mnie ochota na coś innego. Mój pomysł chciałem wprowadzić w życie jutro, ale czy dzisiaj był na to gorszy dzień? Wyszło słońce, popołudnie było ciepłe, jednak nie upalne. Idealna pogoda na mój plan. Jeszcze przez moment przemyślałem sobie to czy dobrze robię i zanim straciłem odwagę uruchomiłem silnik. Pojechałem do domu, aby się przebrać w coś codziennego, a potem po moich pomocników.


2020/08/09

Skrawek nadziei - Rozdział 6

Dziękuję za komentarze i zapraszam na rozdział. :)

JOSH

 

Mój wzrok ciągle podążał do pudełka pączków oraz koperty, które od kilku godzin znajdowały się ciągle w tym samym miejscu. Próbowałem rozszyfrować to, co czułem kiedy szeryf pojawił się rano i to zostawił. Pieniądze były moją zapłatą za pomoc na posterunku, mimo że tego nie oczekiwałem, a w moim przypadku każda suma się liczyła. Nie wiem kiedy będę musiał uciekać. Za to pączki to była jego inicjatywa i nie miałem pojęcia jak to odebrać. Wyglądał na szczęśliwego dając mi to. Nie potrafiłem przez to powiedzieć, że nie chcę prezentu. Mało jadłem, a tym bardziej starałem się unikać takich słodkości, mimo że nie musiałem tego robić.

— Sprawdzałeś ile dostałeś? — zapytała Alma zaglądając do mnie. Miała na sobie strój kucharski i ręce pobrudzone mąką. Dzisiaj przygotowywała na obiad swoje popisowe danie i jak na ogół miała pomoc w kuchni, tak tego dnia z niej zrezygnowała.

— Nie.

— To sprawdź.

Odstawiłem kubek herbaty, którą piłem i sięgnąłem po kopertę. Po otwarciu i przeliczeniu otrzymanej sumy powiedziałem:

— To zdecydowanie za dużo.

— Nie martw się. Cam nie zapłacił tego z własnej kieszeni. Na takie rzeczy mają przeznaczony fundusz i zarobiłeś tyle ile wziąłby informatyk za te kilka godzin.

— Nie jestem informatykiem i nie miałem kwalifikacji, aby pracować na policyjnych komputerach.

— Oj, tam. A co oni mogą mieć tam tajnego? Chłopcze, nie marudź, tylko bierz co ci dali, bo na to zapracowałeś. I zjedz przynajmniej jednego pączka. Tylko kęs spróbujesz, a wszystkie pochłoniesz. Wracam do robienia ciasta.

Kiwnąłem głową, mimo że tego już nie widziała. Zamknąłem kopertę i schowałem ją do kieszeni w spodniach. Potem ponownie sięgnąłem po kubek z herbatą i usiadłem przy stole nadal patrząc na pączki, które nie były moim wrogiem. Wrogiem był ten przez którego taki się stałem.

 

Dwa lata i cztery miesiące temu

 

Bardzo szybko zamieszkałem z mężczyzną moich marzeń. Zaledwie poznałem go w noc sylwestrową, a już w styczniu przeniosłem się do niego opuszczając pokój, który wynajmowałem. Byłem zakochany po uszy i każdego dnia to uczucie zamieniało się w miłość. Zanim zamieszkaliśmy razem już w drugim tygodniu pierwszego miesiąca roku, spotykaliśmy się każdego dnia. To jak się przy nim czułem było jedyne w swoim rodzaju. Traktował mnie jak księcia, a seks był niesamowity. Już kiedy go poznałem od razu się o tym przekonałem. To jak mnie dotykał, całował, jakby czcił moje ciało, sprawiało, że wpadałem coraz mocniej w to całe szaleństwo zwane miłością. Dawniej śmiałem się z ludzi, którzy mówili, że istnieje coś takiego jak miłość od pierwszego spojrzenia. Zawsze powtarzałem im, że aby naprawdę kochać daną osobę, potrzeba czasu, przyjaźni i wybudowania solidnego fundamentu pod uczucia. Przy tym mężczyźnie przekonałem się, że tak nie jest i można pokochać kogoś kto jedynie się do ciebie po raz pierwszy uśmiechnie. Byłem w siódmym niebie i nie potrzebowałem niczego więcej do szczęścia.

Bardzo szybko przekonałem się, że to co widziałem jako pełnię barw, takie nie jest. Tamtego dnia wybierałem się na spotkanie z przyjaciółmi, którzy narzekali, że nie poświęcam im czasu. Zaplanowałem, że piątkowy wieczór spędzę z nimi. Po powrocie z uczelni wziąłem prysznic, ogoliłem się i ułożyłem fryzurę. Ubrałem się w czarne dżinsy i tego samego koloru koszulkę z długim rękawem. Zakładałem kurtkę oraz buty już będąc gotowy do wyjścia kiedy mój ukochany wrócił z pracy. Wyglądał na rozdrażnionego, więc zapytałem czy wszystko w porządku.

— Dokąd się wybierasz? — Zamiast odpowiedzi zadał pytanie, które mnie zaskoczyło, bo mówiłem mu wczoraj, że dzisiaj wychodzę.

— Na pizzę z Heather, Willem i pozostałymi. Znasz ich przecież. Planuję też jutro wybrać się z Simonem na siłownię. — Owinąłem szyję granatowym szalikiem, a on chwycił za jego koniec i pociągnął mnie tak, że aż zabolało, kiedy materiał ścisnął moją szyję.

— Nigdzie nie idziesz. Nie pozwoliłem ci.

— O czym ty mówisz? Nie pytałem o pozwolenie. To, że jesteśmy razem nie oznacza, że będziesz mnie więził. Możesz puścić szalik? — Jego odpowiedzią na ostatnie pytanie było tylko pociągnięcie mocniej materiału. Położyłem ręce na jego by je od siebie odciągnąć.

— Rozbieraj się. Dzisiaj czas spędzasz ze mną. Ugotujesz kolację, a potem obejrzymy film i będziemy się pieprzyć. To ja ciebie potrzebuję, a nie oni.

— To moi przyjaciele.

— A ja jestem twoim chłopakiem i jestem ważniejszy. Nigdzie nie pójdziesz, rozumiesz?

Tamtego dnia podświadomie wiedziałem, że powinienem był wyjść i nie wrócić, ale wmówiłem sobie, że musiał mieć problemy w pracy i potrzebował odreagować. Zostałem z nim, przedtem kontaktując się z Willem i informując go, że nie przyjdę.

— Dobry chłopiec — powiedział mój facet, klepiąc mnie po policzku. — A teraz idź do kuchni i zrób coś do żarcia. Tylko najlepiej dla mnie, bo nie powinieneś jeść za dużo. Jesteś za gruby. Siłownia to dobry pomysł, ale pójdziesz tam ze mną i zrzucisz te kilogramy.

 

Obecnie

 

Tak, już wtedy powinienem był uciekać. Nadal byłbym dawnym sobą. Tęskniłem za tą stroną siebie, która nie boi się własnego cienia. Jak mam kiedykolwiek przestać żałować, że pozwoliłem, aby mnie pokonał. Tamto popołudnie było tylko początkiem mojego upadku.

Przysunąłem do siebie pudełko i otworzyłem je. W głowie usłyszałem jego głos: „Przestań żreć, bo wyglądasz jak prosiak”. Przymknąłem powieki i potrząsnąłem głową. Jego tu nie ma — pomyślałem i dygoczącą ręką sięgnąłem po pączka z lukrem na wierzchu i skórą pomarańczy. Takie uwielbiałem za starych czasów.

Kiedy ugryzłem kęs starałem się przypomnieć sobie to jak szeryf patrzył na mnie, jaki był ostrożny nie chcąc mnie wystraszyć. Ciekawiło mnie co o mnie myśli i zrozumiałem, że poczułem się miło kiedy dał mi ten prezent. Gdybym był inny pewnie chciałbym poznać tego mężczyznę i patrzeć w jego pełne dobroci oczy. Ten, który mnie zmienił, nigdy takich nie miał. Zrozumiałem to zbyt późno. Widziałem w nich to co chciałem, a nie to co było naprawdę. Natomiast przeciwnie jest z Cameronem Archerem. Ten mężczyzna musi być dobrym człowiekiem. Uratował Bucka, kiedy pies był szczeniakiem. Tak w każdym razie przypuszczałem, bo Emma mówiła o drugim bracie, a Alma mi dzisiaj wyjaśniła, że szeryf ma dwójkę rodzeństwa, którzy byli młodsi od niego o dziewiętnaście lat. Zaskakująca wiadomość, ale to się zdarzało, kiedy rodzice byli bardzo młodzi. Ta myśl ponownie posłała mnie w przeszłość do moich rodziców i brata.

 

Dziewięć lat temu

 

— Josh, odrobiłeś lekcje? — zapytała mama zaglądając do mojego pokoju, w którym ukryłem się by pogrzebać w starym laptopie, którego pozbył się mój przyjaciel.

— Odrobiłem część. Została mi jeszcze matematyka, ale zrobię ją później. Spróbuję to naprawić. Will mówi, że już nic nie da się z tym zrobić, ale sprzęt jeszcze zadziała. Może potem spróbuję przeprogramować niektóre rzeczy…

— Kochanie, wiesz, że się na tym nie znam. Za to znam się na pieczeniu ciast i chciałabym jakieś zrobić, ale brakuje mi niektórych składników. Trzeba podejść do sklepu. Twój brat zaoferował pomoc, ale ma dopiero jedenaście lat i nie chcę, aby szedł sam.

— Dobra, pójdę. — Z trudem zostawiłem to co kochałem i sięgnąłem po sweter. Na dworze już wyczuwało się jesień i dni robiły się coraz chłodniejsze.

— Dobry z ciebie dzieciak. — Poczochrała mnie po głowie na co się skuliłem.

— Mamo, moja fryzura. I nie jestem dzieciakiem. Mam prawie czternaście lat.

— Przepraszam szanownego pana. — Zaśmiała się tylko i ponownie chciała wzburzyć moje włosy, które sięgały mi do szyi.

— Mamo, no.

— W porządku. Dam ci listę zakupów. Nie zapomnij o bracie.

— Johnny! — krzyknąłem tak głośno, że było mnie słychać w całym domu.

Po chwili z pokoju obok wybiegł mój jedenastoletni brat.

— Co? Świat się wali? Głuchy nie jestem.

— Idziemy do sklepu.

— A kupisz mi lizaka? — zapytał szczerząc się do mnie.

— Jeżeli będziesz pierwszy na dole to kupię — powiedziałem i zaczęliśmy się ścigać oraz przepychać w stronę schodów, śmiejąc się w głos.

 

Obecnie

 

Uśmiechnąłem się na to wspomnienie i dopiero po chwili zauważyłem, że zjadłem całego pączka. W ustach wciąż czułem jego słodycz i smak konfitury z róży, a palce kleiły mi się od lukru. Poszedłem umyć ręce, a kiedy wróciłem zamknąłem pudełko z łakociami zamierzając zabrać je do domu, by były na kolejne dni. Po wszystkim wróciłem do pracy, bo Kate oraz druga kelnerka, która wróciła po urlopie, znosiły stosy naczyń po obiedzie i trzeba było się tym zająć. Przynajmniej wtedy nie miałem czasu myśleć. Były to moje małe chwile wytchnienia. Włączyłem muzykę i zabrałem się za to co do mnie należało.

 

*

 

Pożegnałem się z Almą, która jak zawsze wychodziła z baru ostatnia. Jej lokal był czynny tylko do szesnastej. Potem jeżeli ludzie chcieli coś zjeść to przenosili się do pubu na końcu miasta, który gromadził wieczorami połowę miasteczka. Nigdy tam nie byłem i nie zamierzałem tego zmieniać. Dawny ja pierwsze co by zrobił to odwiedził tamto miejsce i zaprosił przyjaciół na piwo i do gry w rzutki. Byłem w tym dobry, ale w naszej grupie to Virginia wraz z Gilbertem byli mistrzami. Ponownie gdy o nich pomyślałem poczułem tęsknotę za nimi. Co teraz robili? Czy Heather dobrze idzie na studiach? Pamiętałem, że nie bardzo sobie radziła na kierunku który wybrała i zastanawiała się nad jego zmianą, a nawet rezygnacją ze studiów. Jaką podjęła decyzję? Miałem wiele pytań, ale nikt mi nie mógł na nie odpowiedzieć. Mój dobry humor ulotnił się jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki, odbierając wszystko co dobre.

Alma dała mi papierową torbę, więc spakowałem do niej pudełko z pączkami i kiedy dotarłem do roweru położyłem je w koszyku doczepionym do bagażnika. Rower, który czekał na mnie od wczoraj odpiąłem ze stojaka i wsiadłem na niego. Kupiłem go niedawno i wyremontowałem, by mieć się na czym poruszać po mieście. Po raz pierwszy zrobiłem coś takiego. Przez ostatnie dwa lata mojej ucieczki po Stanach nigdy nawet nie pomyślałem o wynajęciu domu czy kupnie czegokolwiek co nie było ubraniem. Nigdy też nie zatrzymałem się w małej miejscowości, gdzie każdy każdego znał, woląc duże miasta gdzie łatwiej było się ukryć. Nigdy też nie trwałem w jednym miejscu tak długo. Dlaczego to miasteczko zmieniało to czego starałem się trzymać, tego nie wiedziałem. Niedługo przyjdzie czas, że będę musiał to zmienić. Zanim on mnie znajdzie. Tylko myśl o wyjeździe stąd nadal nie była miłą.

Skręciłem w ulicę, która łączyła się z tą prowadzącą do mojego domu. Drzewa rosły po jej dwóch stronach, więc tutaj było znacznie więcej cienia, który chronił mnie przed słońcem. Dzisiaj pogoda była dosyć upalna i nawet popołudnie tego nie zmieniało. Nawet pomyślałem, że byłaby to idealna pogoda na spacer lub posiedzenie przed domem na huśtawce, ale jak znałem siebie, to jak tylko zamknę się w moich czterech ścianach do jutra nie wyjdę.

— Chłopcze, chłopcze. — Usłyszałem wołanie kobiety i spojrzałem tam skąd dobiegał głos pełen rozpaczy. Przed domem obok którego przejeżdżałem, stała starsza kobieta patrząc na mnie błagalnie. Znałem ją i nawet raz odważyłem się powiedzieć „dzień dobry”. Alma mówiła mi, że pani Hudson opiekuje się ciężko chorym mężem. Podziwiałem takie poświęcenie dla drugiej osoby. To pokazywało jak mocna potrafi być miłość do kogoś, a mnie się wydawało, że jej zaznałem. Ten kto kocha naprawdę jest w stanie oddać swoje dobro dla ukochanej osoby. Nie bije, nie poniża i nie upokarza.

Zatrzymałem się, bo nie potrafiłem odjechać. Nic złego ta kobieta nie była w stanie mi zrobić.

— Chłopcze, mój mąż… — mówiła płaczliwym głosem i podeszła do mnie. Spiąłem się, kiedy kościstymi dłońmi chwyciła mnie za ramiona. — Mój drogi Edward… Nie umiem mu pomóc. Coś się dzieje złego. Jęczy... Maszyna szaleje… Mój telefon zepsuł się, a sąsiedzi są w pracy… Potrzebuję pomocy — wyznała w końcu, bo wcześniej trudno mi było zrozumieć jej poplątane słowa. — Trzeba wezwać pomoc.

— Nie wiem co robić — rzekłem, ale od razu przypomniałem sobie o numerze, który dzisiaj otrzymałem. — Szeryf pomoże — dodałem wyciągając kartkę i telefon. Ręce mi się trzęsły kiedy wybierałem numer.

— Oby odebrał — szepnęła kobieta. Przyłożyła dłoń do ust czekając i cicho płacząc.

Moje serce biło z ogromną prędkością, aż mnie coś przytykało w środku, kiedy czekałem na to by połączenie zostało odebrane. Przez moment sądziłem, że tak się nie stanie i już miałem zrezygnować, kiedy usłyszałem głos szeryfa:

— Cameron Archer — powiedział, przedstawiając się oficjalnie i zrozumiałem, że nie miał pojęcia kto dzwoni. — Halo. Jest tam ktoś?

Odchrząknąłem.

— Tak. To… To ja… Josh Finley.

— Josh. — Jego zaskoczony i jakby szczęśliwy głos dotarł do mnie z głośnika. — W czym mogę ci pomóc? Wszystko w porządku?

— Em… Pani Hudson potrzebuje pomocy — powiedziałem — coś złego dzieje się z jej mężem.

— Zaraz wezwę karetkę i jadę tam. Czekaj na mnie, proszę.

— Do… Dobrze. — Rozłączyłem i przekazałem kobiecie, że szeryf zaraz tutaj będzie i wezwie karetkę. Podziękowała mi i pobiegła do męża.

Tymczasem ja oparłem rower o drzewo przy jej domu i mimo chęci ucieczki znalazłem w sobie siły na to by zostać i poczekać na szeryfa tak jak oto prosił. Nie musiałem długo czekać, bo jego samochód pojawił się niedługo potem jak z nim rozmawiałem. Zaparkował na poboczu i wysiadł. Jego jasnoszare oczy spojrzały na mnie i dzięki temu, że nie odwróciłem swojego wzroku, znów ujrzałem w nich to co zawsze. Życzliwość, zainteresowanie mną, ale teraz gościł tam też niepokój. Zrozumiałem, że lubił tę kobietę i bał się o nią i jej męża. Ten, który miał być moją miłością do końca życia, nawet na moment by się nie zatroszczył o tych ludzi. Machnąłby tylko ręką i kazał im radzić sobie sam. Z jakiegoś powodu zacząłem dostrzegać coraz więcej różnic pomiędzy nim a Archerem. Może dlatego, że od dwóch dni jakimś dziwnym zrządzeniem losu, miałem znacznie więcej do czynienia z szeryfem niż w ciągu ostatnich dwóch miesięcy.

— Zaczekaj na mnie — odezwał się do mnie. — Karetka zaraz będzie. Proszę, zaczekaj — powtórzył i pobiegł do niewielkiego domku.

Oparłem się o drzewo i nagle poczułem, że coś ociera się o moje nogi. Spojrzałem w dół i dostrzegłem białego kota.

— Hej. — Schyliłem się i pogłaskałem go. Zamruczał głośno. Wziąłem go na ręce i przytuliłem do klatki piersiowej. — Jesteś jednym z kotów pani Hudson? — Cały czas mruczał kiedy go trzymałem i łasił do mnie.

— Jesteś dobrym człowiekiem, Josh.

Miałem wrażenie, że podskoczyłem znowu słysząc głos szeryfa.

— Wybacz, nie chciałem cię przestraszyć. Ten kot nie do każdego podejdzie. Unika obcych, ale ty chyba jesteś wyjątkiem.

— Co z panem Hudsonem? — zapytałem, tym razem nie mając odwagi spojrzeć w oczy mężczyzny.

— Źle. Obawiam się, że to już nie potrwa długo. Muszę pogonić karetkę. — Podszedł do samochodu i sięgnął po radio, ale od razu je odłożył, kiedy usłyszał sygnał zbliżającej się karetki, która musiała przyjechać ze szpitala w Twin Falls. Wyszedł na ulicę i zaczął machać rękoma, by zwrócić na siebie uwagę kierowcy.

Karetka spłoszyła kota, który uciekł mi z rąk i wpadł do domu przez malutkie drzwiczki w ścianie. Żałowałem, że nie mogę mieć psa czy kota, ale w mojej sytuacji nie byłoby to odpowiedzialne. Nie mógłbym zabierać ich z miasta do miasta. Męczyć, kiedy powinny mieć stały dom. Poza tym w mojej sytuacji nie byłem niczego pewny. Nawet tego jak długo zachowam swoje życie, bo kiedy on mnie odnajdzie nie skończy się na jednym ciosie. Zabije mnie tak jak obiecał. To był człowiek, który nie poświeciłby się dla nikogo, a ja byłem jego własnością. Zabawką, która uciekła.

Odgoniłem ponure myśli, kiedy karetka zatrzymała się w pobliżu. Szeryf wskazał lekarzowi i sanitariuszom drogę, a potem poszedł za nimi oglądając się na mnie jakby bał się, że zniknę. Nie uciekłem, pozostałem i czekałem na dalsze wydarzenia, które szybko się potoczyły. Kilka minut później na noszach został wyniesiony schorowany, wydawałoby się maleńki przez swoją wyniszczającą chorobę mężczyzna, a jego żona z torebką w ręku pojawiła się zaraz za sanitariuszami.

Patrzyłem jak nosze z chorym są umieszczane w karetce, a potem któryś z mężczyzn coś powiedział do szeryfa, który skinął głową.

— Dziękuję, chłopcze — powiedziała do mnie pani Hudson. — To nie uratuje mu życia, ale da mu jeszcze chwilę czasu na pożegnanie ze mną bez bólu.

Przełknąłem tworzącą się w gardle gulę. Nie miałem pojęcia co mam powiedzieć, ale nie oczekiwała tego. Jej chuda dłoń uniosła się do mojego policzka, a ja starałem się nie wzdrygnąć. Nie lubiłem jak ktoś mnie dotykał, ale po raz kolejny powtórzyłem sobie w myślach, że ona nie jest w stanie mnie uderzyć.

— Jesteś wartościową osobą, chłopcze. Nie wiem co sprawia, że w twoich oczach jest smutek i strach, ale nie daj się temu zgnębić.

Co miałem jej powiedzieć? Nie mogłem wyznać, że zostałem już złamany, zniszczony i nie ma już z tego odwrotu. Miałem wrażenie, że i tak o tym wiedziała, ale jej zdaniem mogłem się z tego podnieść. Chciałbym tego bardzo, jednak to wymagałoby pomocy, a nie mogłem nikomu zaufać. Ktoś mógłby mnie zdradzić. To raz się zdarzyło.

— Pani Hudson, karetka już odjeżdża — wtrącił szeryf — zabiorę panią do szpitala — dodał, a potem zwrócił się do mnie: — Chciałem z tobą porozmawiać i cię zatrzymałem, ale na tę chwilę to dziękuję jest słowem, które chyba wyraża wszystko co planowałem ci powiedzieć. Wróć do domu i nie zgub mojego numeru. Cieszę się, że go użyłeś. — Jego głos był pełen ciepła, które wkradło się do mojej duszy przeciskając się jakimś cudem przez stworzony przeze mnie mur.

Kiwnąłem głową i poczekałem aż odjadą. Miałem nadzieję, że pani Hudson nie będzie musiała się jeszcze pożegnać z mężem, którego tak bardzo kochała. Przez małą chwilę pozazdrościłem jej tej miłości. To było złe i skarciłem się za to, bo nie powinienem tak czuć. Czasami niektórzy rodzili się po to, aby na swojej drodze nigdy nie spotkać tego prawdziwego uczucia. Dostawali tylko to co było fałszem, a wraz z tym przychodziły krzywdy i strach, i zwątpienie. Taką osobą byłem ja i nie wiem dlaczego musiałem cierpieć. Dawniej jedyne czego tak naprawdę chciałem to kochać i być kochanym.

On odebrał mi nawet to marzenie.