Oniemiały Korn wpatrywał
się w oczy chłopaka, na którym leżał. Czuł się uwięziony, kiedy wciągały
go w swoje głębiny. Nie był w stanie nic zrobić, poza wpatrywaniem
się w najpiękniejsze oczy na świecie. Koło nich na pewno chodzili ludzie,
patrzyli na nich, ale w jakiś zaskakujący sposób od razu znikali, by
zostawić go wpatrującego się w cud.
— Zejdziesz w końcu ze
mnie?
Nagle zimny ton znajomego
głosu stał się dla Korna niczym lodowaty prysznic dla rozgrzanego ciała. Magia
tych pięknych oczu oddaliła się, kiedy dostrzegł w nich złość. Docierało
do niego kim jest osoba, na której leży. Hebanowe włosy były doskonałą
wizytówką chłopaka.
— Już wiem jakie masz oczy.
Mówił ci ktoś, że…
— Cokolwiek chcesz
powiedzieć nie rób tego — powiedział Micah próbując zepchnąć z siebie
chłopaka. — Złaź ze mnie.
— W innej sytuacji był byś z tego zadowolony — rzekł Mahawan.
— Jesteś aż zbyt pewny
siebie. Nie byłbym z tobą w innej sytuacji. Spieprzaj.
— Mimo wszystko i tak
ci powiem, że masz najpiękniejsze oczy na świecie.
— Nie zamierzam być jedną z twoich zdobyczy. Zastawiaj sidła na innych — powiedział Micah i używając większej siły rąk, pomagając sobie nogami zepchnął z siebie tego irytującego dupka. Szybko wstał i spojrzał na niego z góry, by zapytać: — Jak tam policzek, nie boli? Cieszę się. Tym razem to ja mogę sprawić, że zaboli. Podwójnie.
Zamierzał odejść, ale Korn poderwał
się z podłogi, gdyż nie miał w planach pozwolenia mu na to. Zanim
Micah oddalił się, chłopak złapał go za rękę i tym razem to on zadał
pytanie:
— Dasz mi swój numer
telefonu lub pójdziesz ze mną na randkę, podczas której dasz mi ten numer?
Siedemnastolatek śmiejąc
się, wyrwał rękę z uścisku chłopaka, spojrzał na Korna jak na idiotę
i powiedział:
— Głuchy jesteś? Nie jestem
jedną z twoich randek, nie zamierzam nią być. Prędzej piekło zamarznie,
niż pozwolę ci zbliżyć się do mnie.
— Masz naprawdę piękne te oczy… — szepnął Mahawan, wpatrując się w oczy chłopaka. Micah już nie spoglądał w dół, czy ukrywał się za długą grzywką, tylko patrzył na niego odważnie.
— Powtarzasz się.
Znajdź innego naiwnego na randkę z tobą. Jak powiedziałem, prędzej piekło
zamarznie.
— Sprawię, że tak się stanie — odpowiedział
Korn.
Micah jeszcze chwilę patrzył na niego, potem odszedł. Thapakorn czując się dziwnie położył rękę na piersi, gdzie zbyt szybko biło jego serce.
— Czyżby strzała Amora
w końcu i ciebie odnalazła, trafiając w sam środek serca? —
zapytał żartem Martin, będący świadkiem końcówki rozmowy kuzyna i Micaha.
— Widziałeś jego oczy? Są
jak brąz wymieszany ze złotem. I te rzęsy.
— Jak nic strzała
Amora — powtórzył Reynolds. — Współczuję. Micaha nie znam za dobrze, ale
słyszałem, że odpędza każdego od siebie. Nikomu jeszcze nie udało się zdobyć,
ani jego ciała ani serca. Jesteś na przegranej pozycji.
Korn natychmiast
wyprostował się, jakby niezwykłe wrażenie, które w niego uderzyło,
ulotniło się, ale nie do końca.
— Nigdy nie przegrywam.
Zdobywam to, co chcę i kogo chcę. On jeszcze nie wie, że jego serce będzie
moje.
— Powodzenia — życzył
Martin. — Z twoją reputacją, będzie ci to bardzo potrzebne.
— Dam sobie radę —
odpowiedział Korn rozmarzonym głosem. Wciąż oczami wyobraźni widział oczy
Micaha. Może dla wielu były one zwyczajne, ale dla niego stały się czymś zachwycającym.
— Sprawię, że piekło zamarznie, Martinie. Inaczej nie nazywam się Thapakorn
Mahawan.
— Przygotuj się więc na
zmianę nazwiska.
Korn tylko roześmiał się odchodząc. Martin odprowadził wzrokiem kuzyna. Naprawdę życzył mu powodzenia. Szybko jednak jego myśli zajął Gerard. Dzisiaj chłopak naprawdę przesadził, kiedy oznajmił wszystkim, że nie chce mieć z nimi nic wspólnego. Reynolds wiedział, że to nie dotyczyło jego, ale miał ochotę spełnić życzenie przyjaciela. Frost nie miał prawa być takim dupkiem. Zamierzał go odnaleźć i poważnie z nim porozmawiać. Problemem było to, że nie mógł go spotkać, chłopak nie odpisywał na jego wiadomości.
*
Kolejne
godziny w szkole minęły Oliverowi bardzo szybko. Świadomość tego, że wróci
do domu jakoś go nie cieszyła. Tam nie ma Gerarda. Pamiętał o popołudniowym
spotkaniu z Darrenem, ale do tego było jeszcze sporo czasu. Trochę się tym
stresował, ale powtarzał sobie, że Ericsson to dobry chłopak i na pewno
uda im się wszystko ustalić.
Wiedząc, że Tobias ma jeszcze trening udał się na szkolny stadion. To miejsce przywodziło na myśl różne wspomnienia. Więcej było tych złych, jak pamiętna rozmowa z Gerardem, czy atak, który nie chciał wiedzieć jak skończyłby się gdyby nie Frost. Był to dla nich przełomowy moment, który stał się początkiem drogi jaką wspólnie zaczęli iść. Gdyby nie wypadek, utrata pamięci, to nadal by nią podążali.
Otarł
samotną łzę, która spłynęła po policzku. Nie miał pojęcia skąd one się brały.
Tyle już ich wypłakał, kiedy nocami leżał samotnie w łóżku i miał
zbyt wiele czasu na myślenie. One jednak, jakby stając się towarzyszkami jego
życia, wciąż go nawiedzały wraz z coraz bardziej rosnącym smutkiem i samotnością.
Owszem, miał wokół siebie ludzi, ale to nie było to, czego chciał. Tylko jedna
osoba mogła tę samotność odpędzić.
Jakby
za sprawą czarodziejskiej różdżki, jak tylko pomyślał o Gerardzie Froście,
to ten wyrósł jak spod ziemi. Co prawda nie tuż przed nim, ale stał na drodze,
którą Oliver kierował się na stadion. Chłopak wciąż wyglądał niesamowicie. Jego
włosy lśniły w promieniach igrającego w nich popołudniowego słońca.
Wiatr, który nie był zbyt duży poruszał nimi, Oli przypomniał sobie jak
ostatnim razem wsuwał w nie palce głaszcząc Gerarda po głowie, którą
chłopak trzymał na jego kolanach podczas oglądania filmu. Potem jeszcze
spędzili razem czas podczas przygotowań do imprezy urodzinowej chłopaków. Tego
samego wieczoru wszystko się zawaliło.
Gerard
stał i rozmawiał z Martinem. Frost był dość wzburzony. Do Granta
dolatywały urywki słów chłopaka:
—
Nie zamierzam poniżać… nie są moimi przyjaciółmi… Nie znoszę…
Oliver
podejrzewał, że Reynolds rozmawia z chłopakiem o dzisiejszej sytuacji
na stołówce. Powrócił myślami do tego momentu.
—
Słyszeliście, że pani Clay jest w ciąży? — zapytała Dana siadając przy
stoliku i stawiając przed sobą talerz z makaronem ryżowym i warzywami.
—
To ta nauczycielka muzyki? — dopytał Elliott.
—
Ona uczy Quinna i Martina z tego co wiem — wtrącił Chris. — Swoją
drogą gdzie oni są?
— Gdzie
Greenwood, to nie wiem, ale gdzie Reynolds wiem doskonale — odpowiedział Tobias
wskazując ruchem głowy na wejście do stołówki.
Oliver
spojrzał w tamtym kierunku, bo zawsze gdzie pojawiał się Martin, był
z nim Gerard. Ujrzenie chłopaka było niczym wschód słońca po ciężkiej
nocy. Nawet jeżeli Frost od razu obdarzył go pełnym obrzydzenia spojrzeniem. Za
każdym razem Grant odczuwał to jakby ktoś wbijał mu nóż w serce, ale
cieszył się, że widzi chłopaka i zjedzą razem obiad w szkole. Tym
razem jednak nie zanosiło się na to, bo gdy Gerard podszedł do ich stolika nie
usiadł jak zrobił to Martin. Popatrzył na nich wszystkich i powiedział:
— Od
dzisiaj nie jadam z wami. Nie wiem jak Martin może znosić wasze
towarzystwo. Nie będę utrzymywał z wami żadnych kontaktów, bo nie
zamierzam zniżać się do was. Poza tym siedzenie przy jednym stole z tą
ciotą — wzrok chłopaka padł na Olivera — to jak zjedzenie gówna.
Oliver chwycił brata za rękę, kiedy ten zacisnął pieść i chciał wstać. Tobias szybko uspokoił się, ale gdyby mu pozwolić, zmiażdżyłby Gerarda. Wszyscy przy stole oburzyli się na słowa chłopaka, ale nie Oli. On tylko patrzył jak miłość jego życia odchodzi i miał wrażenie, że to samo widział w koszmarach sennych.
Powrót
do rzeczywistości był boleśniejszy niż przypuszczał. Starał się nie myśleć
o tym, że Gerard nazwał go gównem. Teraz ten sam chłopak szedł w jego
stronę. Oliver wyprostował się i uniósł dumnie brodę.
— Podsłuchiwałeś nas? — zapytał wzburzony Frost. Przesunął oczami po ciele Oliego i uśmiechnął się krzywo. — Taka cipka jak ty, na pewno podsłuchiwała. Ale gówno mnie to obchodzi — mówił pochylając się bardziej w stronę chłopaka. Na tyle, że ich twarze znalazły się bardzo blisko. — Chciałbym cię zmieść z powierzchni ziemi. Aby takie cioty jak ty…
—
Współczuję ci — przerwał Gerardowi Oliver.
Chłopak
wyprostował się zaskoczony słowami, po czym zaśmiał.
—
Współczujesz mi? Czego? Ja jestem normalny. To tobie trzeba współczuć.
—
Współczuję ci tego, że znów jesteś dawnym Gerardem. Współczuję ci tego, że
straciłeś piękne wspomnienia.
— Stul dziób — krzyknął nagle Frost. — Zamknij się, bo cię rozszarpię.
Chwycił
Olivera za bluzę, w tej samej
chwili pojawił się Martin i złapał chłopaka.
—
Puść go — rozkazał. — Frost, puść go, kurwa!
Gerard oddychał szybko wpatrując się w Olivera. Grant położył swoją dłoń na jego, ta przez chwilę tam została zanim chłopak zabrał ją jakby dotyk go oparzył, ta wiadomość w końcu dotarła do jego mózgu. Trwało to jednak zbyt długo, kiedy Oli mógł czuć skórę Gerarda przy swojej. Było to tak silne uczucie, że wycisnęło mu to łzy z oczu.
Po chwili został popchnięty przez tego, którego nigdy nie zapomni jego serce, kiedy Frost przeszedł obok niego niczym największa z gradowych chmur.
—
Naprawdę ci współczuję tego, że zapomniałeś to, co było piękne! — krzyknął za
nim Oliver łamiącym się głosem.
Patrzył
jak chłopak oddala się szybkim krokiem, potem zaczyna biec. Martin wołał
za chłopakiem, ale ten go nie słuchał. Po chwili zniknął im z oczu. Oliver
stał i patrzył w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał Frost. Jak
we śnie. Gerard zniknął. Zniknął na zawsze. Ciężko mu się oddychało. Panika
stała tuż obok i zbliżała się. Powoli wyciągnęła rękę i dotknęła go.
Coś ścisnęło go wokół piersi i zaczął upadać, kiedy czyjeś ręce przytrzymały
go.
— Słyszałem krzyki… — zaczął Tobias do Chrisa, potem zauważywszy co się dzieje podbiegł do podtrzymywanego przez Martina Olivera, mającego atak paniki. Nie pytał co się stało. Poza ich gównianym starym, tylko jedna osoba potrafiła doprowadzić jego brata do takiego stanu. — Przysięgam, że go zabiję, jak jeszcze raz go skrzywdzi — szepnął, potem zaczął uspokajać Olivera, przemawiając do niego cicho i spokojnie.
Oliver patrzył na brata starając się widzieć tylko jego. Ledwie stał na nogach. Dłonie przyciskał do gardła, mając ochotę rozerwać je i płuca, by wziąć choćby najmniejszy oddech.
—
Oli, to ja. Oddychaj. Jeden wdech. Powoli — powtarzał raz za razem, ale brat go
nie słuchał. Zawsze to działało, jednak tym razem jakby pazury paniki wbiły się
w jego brata i nie zamierzały go puścić.
—
Nie uspokaja się — szepnął Chris. — Pobiegnę po szkolną pielęgniarkę.
—
Już jej nie ma. Dzwoń po karetkę. Martinie, musimy go położyć na ziemi. Będzie
mu wygodniej.
—
Dobra, pomóż mi.
Jak
powiedział Tobias, tak zrobili. Z głową na kolanach Reynoldsa, z dłonią
trzymaną przez brata, który wciąż mówił i mówił, Oliver starał się łapać
każdy darowany oddech. Nagle przy jego ustach znalazła się papierowa torba,
głos, który znał, może nie, powiedział:
—
Oddychaj w to. Nie staraj się robić tego na siłę. Powoli. Jeden wdech
i wydech. Wdech, wydech. Krok po kroku. Jesteś bezpieczny. Znajdujesz się
na ukwieconej łące. Świeci słońce. Tańczysz. Jesteś szczęśliwy. Szczęśliwy jak
nigdy wcześniej. Łapiesz w płuca powietrze. Jeden wdech. Drugi. Powietrze
wpływa w twoje płuca, odradzasz się. Jeden wdech. Drugi.
Oliver
biorąc głęboki wdech, otworzył oczy.